Pokazywanie postów oznaczonych etykietą John Green. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą John Green. Pokaż wszystkie posty

04 stycznia 2015

"W śnieżną noc" Maureen Johnson, John Green, Lauren Myracle

„Trzy gwiazdy literatury młodzieżowej, z kultowym pisarzem, Johnem Greenem na czele, napisały na czas Gwiazdki trzy połączone ze sobą opowiadania.

Punktem wyjścia jest burza śnieżna, która w Wigilię kompletnie zasypuje miasteczko Gracetown. Na tle lśniących białych zasp pięknie prezentują się prezenty przewiązane wstążeczkami i kolorowe światełka połyskujące w nocy wśród wirujących płatków śniegu.

Śnieżyca zamienia małe górskie miasteczko w prawdziwie romantyczne ustronie. A przynajmniej tak się wydaje… Bo przecież przedzieranie się z unieruchomionego pociągu przez mroźne pustkowia zazwyczaj nie kończy się upojnym pocałunkiem z czarującym nieznajomym. I nikt nie oczekuje, że dzięki wyprawie przez metrowe zaspy do Waffle House uda się odkryć uczucie do wieloletniej przyjaciółki. Albo że powrót prawdziwej miłości rozpocznie się od nieprzyzwoicie wczesnej porannej zmiany w Starbucksie. Jednak w śnieżną noc, kiedy działa magia Świąt, zdarzyć może się wszystko…”


źródło
W śnieżną noc to zbiór trzech, ściśle ze sobą powiązanych opowiadań świątecznych autorstwa trójki amerykańskich powieściopisarzy – Maureen Johnson, Johna Greena i Lauren Myracle. Choć każde opowiadanie napisał inny twórca, wszystkie łączy miejsce akcji, bohaterowie oraz aura Gwiazdki. Nie ukrywam, że sięgnęłam po ten zbiór właśnie ze względu na świąteczny klimat – chciałam poczuć tę niepowtarzalną atmosferę, której doświadczałam jako dziecko. Czy się udało?

Podróż wigilijna to pierwsze opowiadanie w zbiorze, a jego autorką jest Maureen Johnson. Nie ukrywam, że na początku było mi ciężko wgryźć się w tę opowieść – może dlatego, że irytowała mnie główna bohaterka, Jubilatka. Później jednak coś „zaskoczyło” i opowieść o niezwykłym spotkaniu podczas śnieżycy na przedmieściach Gracetown niesamowicie mnie wciągnęła, a finał bardzo ucieszył. Muszę także przyznać, że to najbardziej „świąteczna” historia w tej książce.


Całą recenzję możecie przeczytać na stronie BookGeek:


Za książkę dziękuję BookGeek :)

Original: Let It Snow: Three Holiday Romances
Wydawca: Bukowy Las
Data premiery: 19.11.2014
Ilość stron: 312

07 czerwca 2014

FRAGMENT: "19 razy Katherine" John Green

W środę, 4 czerwca 2014, premierę miała kolejna powieść Johna Greena wydana w Polsce nakładem Bukowego Lasu. Specjalnie dla fanów autora prezentuję dziś fragment 19 razy Katherine :)

19 RAZY KATHERINE
John Green

Katherine V uważała, że chłopcy są odrażający.
Katherine X chciała się tylko przyjaźnić.
Katherine XVIII rzuciła go drogą mailową.
K-19 złamała mu serce.
Colin Singleton gustuje wyłącznie w dziewczętach o imieniu Katherine. A te zawsze go rzucają. Gwoli ścisłości, stało się tak już dziewiętnaście razy.
Ten uwielbiający anagramy, zmęczony życiem cudowny dzieciak wyrusza w podróż po Ameryce ze swoim najlepszym przyjacielem Hassanem, wielbicielem reality show Sędzia Judy. Chłopcy mają w kieszeni dziesięć tysięcy dolarów, goni ich krwiożercza dzika świnia, ale za to nie towarzyszy im ani jedna Katherine. Colin rozpoczyna pracę nad Teorematem o Zasadzie Przewidywalności Katherine, za pomocą którego ma nadzieję przepowiedzieć przyszłość każdego związku, pomścić Porzuconych tego świata i w końcu zdobyć tę jedyną.
Miłość, przyjaźń oraz martwy austro-węgierski arcyksiążę składają się na prawdziwie wybuchową mieszankę w tej przezabawnej, wielowarstwowej powieści o poszukiwaniu samego siebie.


FRAGMENT:

(drugi)
(...)
– Chcę wpełznąć w jakąś dziurę i umrzeć – beznamiętnie wyznał Colin wprost w kremowy dywan.
– O kurde! – skomentował Hassan, powoli wypuszczając powietrze.
– Pragnąłem w życiu tylko tego, by Katherine mnie kochała i bym mógł osiągnąć coś znaczącego. No i popatrz.
No popatrz tylko...
– Patrzę. I zapewniam cię, kafir, że nie podoba mi się ten widok. I zapach też, jeśli mogę dodać. – Hassan położył się na łóżku, pozwalając przyjacielowi jeszcze przez chwilę rozpaczać.
– Zupełna porażka. A jeżeli już nic się nie zmieni? Jeżeli za dziesięć lat będę ślęczał w jakiejś pierdzielonej klitce nad księgą przychodów i uczył się na pamięć wyników baseballu, łudząc się, że „moja” drużyna skopie innym tyłki, i nie będę miał Katherine ani nigdy nie zrobię nic znaczącego, i zostanę kompletnym zerem?
Hassan usiadł, kładąc dłonie na kolanach.
– Widzisz, dlatego musisz uwierzyć w Boga. Ponieważ ja nawet nie liczę na to, że będę miał własną klitkę, a jestem szczęśliwy jak świnia w kupie gnoju.
Colin westchnął, bo choć Hassan nie był wcale tak bardzo religijny, często w żartach usiłował go nawracać.
– Jasne. Wiara w Boga. Super pomysł! Chciałbym też wierzyć, że polecę w przestrzeń kosmiczną na grzbiecie gigantycznego pingwina i bzyknę Katherine XIX w stanie nieważkości.
– Singleton, nie spotkałem jeszcze człowieka, któremu wiara w Boga byłaby bardziej potrzebna niż tobie.
– A tobie potrzebne są studia – odparował Colin. Hassan mruknął coś pod nosem. Skończył liceum wcześniej niż kumpel, ale wziął sobie rok wolnego, mimo że przyjęto go na Uniwersytet Loyola w Chicago. Ponieważ znów nie zapisał się na zajęcia w semestrze jesiennym, zanosiło się, że rok wolnego wkrótce przejdzie w dwa lata.
– Nie zmieniaj tematu – zaprotestował. – To nie ja jestem tak zdołowany, że nie mogę dźwignąć się z podłogi ani spłukać własnych rzygów, koleś. A wiesz dlaczego? Bo Bóg jest ze mną.
– Przestań mnie dręczyć. – Wysiłki kolegi nadal nie rozbawiły Colina.
Hassan zerwał się z łóżka, usiadł okrakiem na plecach przyjaciela i przytrzymał go za ramiona.
– Nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem! – zawołał. – Powtarzaj za mną, sitzpinkler! La ilaha illa-llah!
– Colin zaczął się w końcu śmiać, z trudem łapiąc oddech pod ciężarem Hassana, który też wybuchnął śmiechem. – Próbuję ocalić twój chudy tyłek przed piekłem!
– Złaź ze mnie, bo inaczej znajdę się tam dość prędko – wysapał Colin.
Hassan wstał i nagle zapytał poważnie:
– No więc na czym dokładnie polega problem?
– Problem polega dokładnie na tym, że mnie rzuciła.
Że jestem samotny. O Boże, znów jestem samotny! A poza tym przegrałem życie, gdyby śnie zauważył. Jestem skończony. Jestem tylko „byłym”! Byłym chłopakiem Katherine XIX. Byłym cudownym dzieckiem. Byłym potencjalnym geniuszem. Aktualnym bezwartościowym zerem. – Jak wiele razy wyjaśniał Hassanowi, istnieje ogromna różnica między określeniami „cudowne dziecko” i „geniusz”.
Cudowne dzieci bardzo szybko uczą się tego, co inni już wiedzą, geniusze zaś odkrywają to, czego nikt inny jeszcze nie wie. Cudowne dzieci kują, geniusze tworzą. Znakomita większość cudownych dzieci wcale nie wyrasta na cudownych dorosłych. Niestety Colin miał niemalże absolutną pewność, że on sam należy do tej nieszczęsnej większości.
Hassan usiadł na łóżku i pogładził się po zarośniętym szczeciną drugim podbródku.
– Czy prawdziwym problemem jest Katherine, czy twój geniusz?
– Tak bardzo ją kocham – odrzekł Colin. Ale tak naprawdę w jego umyśle oba problemy były ze sobą ściśle powiązane. Chodziło o to, że ten wyjątkowy, wspaniały, bystry chłopak... Cóż, wcale taki nie był. Czuł, że nie ma żadnego znaczenia jako człowiek. Colin Singleton, słynny cudowny dzieciak, słynny weteran związków z Katherine’ami, słynny nerd i sitzpinkler, nie miał znaczenia ani dla Katherine XIX, ani dla świata. Zupełnie nagle nie był niczyim chłopakiem i niczyim geniuszem. A to – by użyć trudnego słowa, którego można się spodziewać po nieprzeciętnie inteligentnej osobie – było naprawdę słabe.
– Ponieważ kwestia geniuszu – kontynuował Hassan, jakby Colin wcale nie wyznał miłości – się nie liczy. Chodzi ci tylko o sławę.
– Wcale nie. Chcę mieć jakieś znaczenie – podkreślił Colin.
– Jasne. Jak powiedziałem, pragniesz sławy. Sława równa się dzisiaj popularności. A nie będziesz następną amerykańską top model, na sto procent. Chcesz więc być następnym amerykańskim top geniuszem, a teraz po prostu – nie odbieraj tego zbyt osobiście – biadolisz, że to się jeszcze nie stało.
– Nie pomagasz – mruknął Colin w dywan. Po chwili uniósł twarz i spojrzał na przyjaciela.
– Wstawaj – zarządził Hassan, wyciągając do niego rękę. Colin chwycił ją, podciągnął się, a potem próbował puścić, ale przyjaciel tylko wzmocnił uścisk. – Kafir, masz bardzo skomplikowany problem, który można bardzo łatwo rozwiązać.

(trzeci)

– Wyruszamy w podróż samochodem – oznajmił Colin. U jego stóp stała wypchana torba i leżał plecak wypakowany książkami. Chłopcy i rodzice Colina siedzieli naprzeciwko siebie na dwóch identycznych czarnych skórzanych sofach.
Mama rytmicznie kręciła głową niczym zdegustowany metronom.
– Ale d o k ą d? – zapytała. – I dlaczego?
– Bez urazy, proszę pani – odrzekł Hassan, kładąc stopy na stoliku do kawy (czego nie wolno było robić) – ale umyka pani sedno. Nie istnieje żadne „dokąd” ani „dlaczego”.
– Pomyśl o tym wszystkim, co mógłbyś robić w wakacje, Colinie. Mógłbyś pouczyć się sanskrytu – odezwał się tato. – Wiem, że bardzo ci na tym zależało*. Naprawdę będziesz szczęśliwy, jeżdżąc samochodem bez celu? To do ciebie niepodobne. Zachowujesz się, jakbyś skapitulował.
– Przed czym, tato?
Tato się zastanowił. Zawsze się zastanawiał po usłyszeniu pytania, a następnie formułował wypowiedź pełnymi zdaniami bez żadnych zająknięć czy powtórzeń – jakby nauczył się jej na pamięć.
– Z przykrością to mówię, Colinie, ale jeśli chcesz się dalej rozwijać intelektualnie, musisz pracować znacznie ciężej niż do tej pory. Inaczej możesz zmarnować swój potencjał.
– W zasadzie – odparł Colin – wydaje mi się, że już go zmarnowałem

Być może to dlatego, że Colin nigdy w życiu nie rozczarował swoich rodziców: nie pił, nie brał narkotyków, nie palił papierosów, nie malował oczu czarną kredką, nie przesiadywał po nocach, nie dostawał złych ocen, nie przekłuł sobie języka ani nie wytatuował na plecach: „KATHERINE FOREVER”. Może czuli się winni, że go w jakimś sensie zawiedli i to przez nich znalazł się w opłakanym położeniu? A może chcieli spędzić kilka tygodni sami, żeby na nowo rozniecić ogień miłości? W każdym razie pięć minut po przyznaniu się do zmarnowania potencjału Colin Singleton siedział za kierownicą swojego długaśnego szarego oldsmobile’a znanego jako Katafalk Szatana.
– Dobra, teraz tylko musimy podjechać do mnie – oznajmił Hassan – wziąć trochę ciuchów i jakimś cudem przekonać moich rodziców, żeby puścili mnie w podróż po Ameryce.
– Możesz powiedzieć, że znalazłeś pracę, na przykład na jakimś obozie czy coś w tym rodzaju – podpowiedział Colin.
– Jasne, tylko że nie zamierzam okłamywać mamy, bo tylko skończone bydlę łże własnej matce.
– Hm.
– No, ale ktoś inny mógłby ją okłamać. Jakoś bym to przeżył.
– Dobra – zgodził się Colin.
Kilka minut później zaparkowali na drugiego w dzielnicy Ravenswood w Chicago i wyskoczyli z auta. Colin wpadł do domu tuż za przyjacielem. Mama Hassana drzemała w fotelu w starannie urządzonym salonie.
– Hej, mamo! – zawołał chłopak. – Pobudka!
Przebudziła się i z uśmiechem przywitała chłopców po arabsku. Colin zaczął mówić w tym samym języku:
– Rzuciła mnie dziewczyna, jestem bardzo przygnębiony, więc razem z Hassanem wybieramy się na... hm... takie wakacje, kiedy zwiedza się świat samochodem. Nie znam tego słowa po arabsku.
Pani Harbish pokręciła głową i wydęła usta.
– A nie mówiłam, żebyś nie zadawał się z dziewczynami? – powiedziała po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. – Hassan jest grzecznym chłopcem, nie zajmuje się „randkowaniem”. I popatrz, jaki jest szczęśliwy. Powinieneś brać z niego przykład.
– Tego właśnie będzie mnie uczył podczas wyjazdu – zapewnił ją Colin, choć trudno byłoby bardziej minąć się z prawdą. Hassan wtoczył się z powrotem do pokoju, taszcząc częściowo zapiętą torbę, z której wysypywały się ubrania.
– Ohiboke*, mamo – powiedział, schylając się, żeby pocałować ją w policzek.
Wtem do salonu wszedł ubrany w piżamę pan Harbish.
– Nigdzie nie pojedziesz! – oświadczył po angielsku.
– Tato! Muszę. Spójrz na niego. Jest zupełnie zdołowany. – Colin zerknął na pana Harbisha, starając się wyglądać na możliwie najbardziej zdołowanego. – Pojedzie ze mną albo beze mnie, a tak przynajmniej będzie miał kogoś, kto się nim zaopiekuje.
– Colin to dobry chłopak – zapewniła męża pani Harbish.
– Będę dzwonił codziennie – dodał Hassan. – Nie wyjedziemy wcale na długo. Wrócimy, gdy tylko mu się poprawi.
Colin, improwizując, wpadł na pomysł.
– Chcę załatwić Hassanowi pracę – zwrócił się do pana Harbisha. – Obaj musimy się nauczyć, że naprawdę warto ciężko pracować.
Pan Harbish przyjął jego słowa pomrukiem aprobaty, po czym zwrócił się do syna:
– Przede wszystkim musisz się nauczyć, że nie warto oglądać tej okropnej Sędzi Judy. Jeżeli przed upływem tygodnia zadzwonisz z informacją, że masz robotę, to możesz sobie zostać, jak długo zechcesz i gdzie zechcesz.
Hassan jakby nie zauważył przytyku.
– Dziękuję, tato – wymamrotał potulnie.
Ucałował mamę w oba policzki i pospieszył do drzwi.
– Co za drań! – wybuchnął, gdy już znalazł się bezpiecznie w Katafalku. – Może oskarżać mnie o lenistwo, ale ubliżać najlepszej w Ameryce telewizyjnej sędzi, to już totalne przegięcie!

Hassan zapadł w sen koło pierwszej w nocy, a Colin, rozbudzony dzięki kupionej na stacji kawie z dużą ilością śmietanki oraz upojony poczuciem samotności na autostradzie nocą, pędził na południe przez Indianapolis drogą I-65. Noc była ciepła jak na początek czerwca, a ponieważ w Katafalku Szatana w tym tysiącleciu nie działała klimatyzacja, Colin uchylił okna. Cudowne w prowadzeniu samochodu było to, że na tyle pochłaniało uwagę – auto zaparkowane na poboczu, może to gliny; zwolnij; trzeba wyprzedzić tego tira; włącz migacz; spójrz w tylne lusterko; sprawdź martwe pole i, dobrze, na lewy pas – że nie czuł palącej dziury w brzuchu.
By zająć czymś myśli, przypominał sobie inne dziury w innych wnętrznościach. Pomyślało arcyksięciu Franciszku Ferdynandzie zamordowanym w roku 1914. Spoglądając na krwawiącą ranę w swojej piersi, arcyksiążę powiedział:
– To drobiazg.
Mylił się. Bez wątpienia arcyksiążę Franciszek Ferdynand miał znaczenie dla świata, choć nie był ani cudownym dzieckiem, ani geniuszem: zamach na niego dał początek pierwszej wojnie światowej, więc następstwem jego śmierci było 8 528 831 kolejnych.
Colin tęsknił za Katherine. Tęsknota rozbudzała go bardziej niż kawa, więc kiedy Hassan godzinę wcześniej zaproponował, że go zmieni za kierownicą, Colin się nie zgodził. Prowadzenie samochodu pomagało mu – zwolnić do stu dziesięciu; Boże, ależ mi wali serce, nie znoszę smaku kawy; ale jestem nakręcony; wyprzedzić ciężarówkę; dobrze; na prawy pas; a teraz tylko moje reflektory przeciwko ciemności. Dzięki temu samotność nie rozdzierała go na strzępy. Prowadzenie auta było czymś w rodzaju myślenia – jedynym, jaki mógł znieść. Ale mimo to tuż poza zasięgiem przednich świateł ciągle majaczyła myśl: zostałem porzucony. Przez dziewczynę o imieniu Katherine. Po raz dziewiętnasty.
Jeśli chodzi o dziewczyny (a w wypadku Colina często o nie chodziło), każdy ma swój typ. Jego typu nie określały cechy fizyczne, lecz lingwistyczne: lubił imię Katherine. Nie Katy, Kat, Kitty czy Cathy, Rynn, Trina, Kay, Kate lub, Boże broń, Catherine. K-A-T-H-E-R-I-N-E. Do tej pory chodził z dziewiętnastoma dziewczynami. Wszystkie miały na imię Katherine. I wszystkie – co do jednej – go porzuciły.
Colin wierzył, że na świecie istnieją dwa rodzaje ludzi: Porzucający i Porzucani. Wiele osób uważa się za reprezentantów obu kategorii naraz, ale mylą się: człowiek ma predyspozycje albo do jednego losu, albo do drugiego. Porzucający nie zawsze muszą łamać serca, a Porzucani nie zawsze muszą mieć serca złamane, lecz wszystkich charakteryzuje inklinacja w tę lub w tamtą stronę*.
Może Colin powinien był już przywyknąć do rytmu uczuciowych wzlotów i upadków? Przecież umawianie się z kimś kończy się zawsze tak samo, czyli kiepsko. Jeśli się nad tym zastanowić, co Colin robił często, wszystkie związki kończą się (1) zerwaniem, (2) rozwodem albo (3) śmiercią. Lecz Katherine XIX była inna – czy może inna się wydawała. Kochała go, a on żarliwie odwzajemniał jej miłość. I nadal tak było – odkrył, że jadąc teraz samochodem, cały czas powtarza w myślach: „Kocham cię, Katherine”. To imię brzmiało inaczej, gdy odnosiło się do niej. Przestawało być tylko imieniem, na punkcie którego od dawna miał obsesję, a stawało się słowem opisującym wyłącznie tę jedyną, słowem pachnącym bzem, określającym błękit jej oczu i długość rzęs.
Na tylnym siedzeniu Hassan sapał i powarkiwał, jakby śnił, że jest owczarkiem niemieckim. Wiatr wpadał przez uchylone okna, a Colin wciąż dumało Porzucających, Porzucanych i o arcyksięciu. Czuł nieustające palenie w brzuchu. To jest dziecinne i żałosne, myślał. Jesteś żenujący. Daj sobie spokój, daj sobie spokój, daj sobie spokój.
Ale w sumie nie do końca wiedział, co oznacza „to”.

KATHERINE I: POCZĄTEK (POCZĄTKU)

Rodzice uważali go za zupełnie zwykłe dziecko aż do pewnego czerwcowego poranka. Colin, który miał wówczas dwadzieścia pięć miesięcy, siedział w wysokim krzesełku, jedząc śniadanie nieokreślonego warzywnego pochodzenia, a jego ojciec po drugiej stronie małego kuchennego stołu czytał „Chicago Tribune”. Malec był chudy jak na swój wiek, ale wysoki, i miał wielką szopę brązowych loków, które otaczały jego głowę z iście einsteinowską nieprzewidywalnością.
– „Wydrapana grahama” – powiedział, przełknąwszy kęs. – Nie chcę zielonego – dodał, mając na myśli swój posiłek.
– Co mówisz, kolego?
– „Wydrapana grahama”. Poproszę frytki, dziękuję*.
Tato odwrócił gazetę i spojrzał na nagłówek na frontowej stronie. To było pierwsze wspomnienie Colina: ojciec powoli opuszczający gazetę i uśmiechający się do niego. Oczy miał okrągłe ze zdumienia i radości, a uśmiech promienny.
– CINDY! NASZ SYN CZYTA GAZETĘ! – zawołał.
Rodzice Colina należeli do tych ludzi, którzy naprawdę, ale to naprawdę lubią czytać. Mama uczyła francuskiego w prestiżowej i drogiej szkole Kalman w centrum, a tata był profesorem socjologii na Uniwersytecie Northwestern, na pół noc od miasta. Zatem po „Wydrze pana Grahama” rodzice zaczęli z Colinem czytać wszędzie i zawsze – głównie po angielsku, ale czasami też z francuskich książeczek z obrazkami.
Cztery miesiące później zapisali go do przedszkola dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Niestety przedszkole oznajmiło, że chłopiec reprezentuje zbyt wysoki poziom, a poza tym nie przyjmują maluchów nieprzyuczonych do nocnika. Skierowali Colina do psychologa na Uniwersytecie Chicagowskim.
I tak cudowne dziecko, nie zawsze powstrzymujące mocz, wylądowało w małym, pozbawionym okien gabinecie na South Side na rozmowie z panią profesor w rogowych okularach. Pani kazała mu znajdować schematy w ciągach liczb i liter oraz przestawiać wielokąty. Pytała, który obrazek nie pasuje do reszty. Zadawała nieskończenie wiele cudownych pytań i Colin ją za to uwielbiał. Do tej pory większość pytań dotyczyła tego, czy się zsikał w majtki i czy mógłby łaskawie zjeść jeszcze trochę tych nieszczęsnych warzyw.
Po godzinnym przesłuchaniu pani profesor oznajmiła:
– Chciałabym ci podziękować za niezwykłą cierpliwość, Colinie. Jesteś bardzo wyjątkowym dzieckiem.
„Jesteś bardzo wyjątkowym dzieckiem”. Colin miał często słyszeć to zdanie, a mimo to jakimś sposobem nigdy nie miał go dość.
Pani w rogowych okularach zaprosiła do gabinetu mamę Colina. Opowiadała jej o tym, że syn jest błyskotliwy i wyjątkowy, a Colin bawił się drewnianymi klockami z literami alfabetu. Wbił sobie drzazgę, przerabiając KULA na LUKA – był to pierwszy anagram, jaki pamiętał.
Pani profesor wyjaśniła mamie, że tak uzdolnionego chłopca trzeba wspierać, ale nie wywierać na niego nadmiernej presji, i ostrzegła:
– Proszę nie mieć wygórowanych oczekiwań. Dzieci takie jak Colin bardzo szybko przetwarzają informacje.
Potrafią w niezwykły sposób koncentrować się na zadaniach. Ale Colin ma takie same szanse na zdobycie Nagrody Nobla jak każde inne przeciętnie inteligentne dziecko.
Tego wieczoru ojciec podarował mu nową książkę: Brakujący element Shela Silversteina. Colin siedział na kanapie obok taty i małymi rączkami przerzucał wielkie strony, czytając szybko i przerywając tylko po to, by zapytać, czy „może” oznacza to samo co „morze”. Kiedy skończył, zdecydowanym gestem zamknął książeczkę.
– Podobała ci się? – zapytał tato.
– Tak – potwierdził chłopiec. Lubił książki, ponieważ uwielbiał sam akt czytania, magię przemieniającą linie na papierze w słowa w jego głowie.
– A o czym była? – dopytywał ojciec.
Colin poło żył książkę na kolanach taty i odpowiedział:
– Kółko zgubiło swoją część. Ta część jest w kształcie pizzy.
– W kształcie pizzy czy kawałka pizzy? – Tato z uśmiechem pogładził syna wielką dłonią po głowie.
– Masz rację, tatusiu. Kawałka pizzy. I kółko jej szuka. Znajduje dużo niepasujących części, aż w końcu trafia na swój kawałek. Ale zostawia go. I to już koniec.
– Nie czujesz się czasami jak kółko, któremu brakuje kawałka? – zadumał się ojciec.
– Tatusiu, ja nie jestem kółkiem, jestem chłopcem.
Uśmiech ojca przygasł: cudowne dziecko umiało czytać, ale nie rozumiało. Gdyby tylko Colin pojął, że brakuje mu jakiejś części, że nieumiejętność dostrzeżenia siebie w historii o kółku stanowi problem nie do naprawienia, wiedziałby, że reszta świata z czasem go dogoni. Odwołując się do innej historii, którą znał na pamięć, ale nie do końca rozumiał: gdyby tylko wiedział, że opowieść o żółwiu i zającu dotyczy czegoś więcej niż żółwia i zająca, zaoszczędziłby sobie sporo rozczarowań
Trzy lata później poszedł do pierwszej klasy w szkole Kalman – za darmo, ponieważ jego mama tam pracowała – i był zaledwie o rok młodszy od swoich kolegów. Ojciec zmuszał go do coraz bardziej wytężonej nauki, ale Colin nie należał do tych cudownych dzieci, które idą na studia w wieku jedenastu lat. A poza tym rodzice chcieli, by edukacja syna przebiegała w miarę normalnym trybem ze względu na, jak to ujmowali, „korzyści towarzyskie”.
Jednak życie towarzyskie Colina nigdy nie wyglądało korzystnie. Niezbyt dobrze szło mu zawieranie przyjaźni. Po prostu miał zainteresowania całkiem odmienne niż koledzy. Na przykład ulubionym zajęciem Colina podczas przerw było udawanie robota. Podchodził do Roberta Casemana sztywnym krokiem z bezwładnie zwieszonymi ramionami i monotonnym głosem oznajmiał:
– JESTEM ROBOTEM. ODPOWIEM NA KAŻDE PYTANIE. CHCESZ WIEDZIEĆ, KTO BYŁ CZTERNASTYM PREZYDENTEM USA?
– No dobra – mówił Robert – mam pytanie: czemu jesteś takim upierdem, Krzywy Kinolu?
Mimo że imię Colina wymawiało się inaczej, ulubioną zabawą Roberta Casemana w pierwszej klasie było przezywanie go „Krzywym Kinolem”, dopóki Colin się nie rozpłakał, co następowało dość szybko, ponieważ był, jak to ujmowała mama, „wrażliwym chłopcem”. Przecież on tylko chciał się pobawić w robota. Co w tym złego?
W drugiej klasie Robert Caseman i jego ferajna trochę dojrzeli. W końcu zrozumieli, że „słowa nie ranią, za to kije i kamienie kości połamią”, więc wymyślili Ręczną Rozrywkę*. Kazali Colinowi kłaść się na ziemi (a on z jakiegoś powodu się zgadzał), po czym czterech kolesiów chwytało go za kończyny i każdy ciągnął w swoją stronę. Przypominało to rozciąganie na kole tortur, tyle że w wykonaniu siedmiolatków nie groziło śmiercią, za to było poniżające i głupie. Colin czuł się przez to, jakby nikt go nie lubił, co właściwie było prawdą. Pocieszała go jedynie myśl, że pewnego dnia będzie coś znaczył. Będzie sławny, a oni nie. Mama twierdziła, że przede wszystkim dlatego go dręczą.
– Są po prostu zazdrośni – wyjaśniała. Ale Colin wiedział lepiej. Nie byli zazdrośni, lecz zwyczajnie go nie lubili. Czasami prawda bywa bardzo prosta.
Zatem Colin i jego rodzice odczuli wielką ulgę, gdy tuż po rozpoczęciu trzeciej klasy chłopak zaistniał towarzysko, zdobywając (przelotnie) serce najładniejszej ośmiolatki w Chicago.

* Choć to żałosne, tato mówił prawdę. Colin rzeczywiście chciał się uczyć sanskrytu. To coś w rodzaju Mount Everestu martwych języków.

*„Kocham cię” po arabsku.

* Graficzne przedstawienie tej koncepcji może pomóc ją zrozumieć. Colin wyobrażał sobie dychotomię Porzucający/Porzucany jako krzywą Gaussa. Większość ludzi plasuje się gdzieś pośrodku, np. są albo umiarkowanymi Porzucającymi, albo umiarkowanymi Porzucanymi. Na obu biegunach znajdują się Katherine’y i Colinowie.

* Jak każda sprytna małpka Colin dysponował bogatym słownictwem i ubogą ortografią. Nie wiedział, że Graham pisany wielką literą to imię, a „wydra” i „pana” to osobne słowa. Wybaczmy mu. Miał tylko dwa lata.

* Nazwę tę, tak dla ścisłości, wymyślił Colin. Inni nazywali to ćwiczenie „rozciąganiem”, ale pewnego razu tuż przed rozpoczęciem zabawy, Colin zawołał: „Tylko nie róbcie mi Ręcznej Rozrywki!”. Określenie było tak trafne, że z miejsca się przyjęło.

Przeł. Magda Białoń-Chalecka

I jak, zaciekawieni? :)

03 października 2013

"Szukając Alaski" John Green

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

„Życie Milesa Haltera było totalną nudą aż do dnia, gdy zaczął naukę w równie nudnej szkole z internatem. Wtedy spotkał Alaskę Young.

Piękną, inteligentną, zabawną, seksowną, szaloną i do bólu fascynującą. Alaska owinęła sobie Milesa wokół palca, wciągając do swojego świata i kradnąc mu serce. Czy dzięki niej chłopak odnajdzie to, czego szuka? Wielkie Być Może – najintensywniejsze i najprawdziwsze doświadczenie rzeczywistości.

Głęboko poruszający debiut Johna Greena, porównywany z przełomowym Buszującym w zbożu J.D. Salingera, to powieść o myślących i wrażliwych młodych ludziach. Zbuntowanych, szukających intensywnych wrażeń i odpowiedzi na najważniejsze pytania: o miłość, która wywraca świat do góry nogami, o przyjaźń, której doświadcza się na całe życie.”


Miles to nastoletni outsider, który pewnego dnia postanawia wyjechać do szkoły z internatem. Wierzy, że tam, z dala od rodziców i dawnych „przyjaciół”, w końcu wkroczy w dorosłość i odnajdzie swoje Wielkie Być Może, czyli coś, co nada sens jego życiu. I rzeczywiście już pierwszego dnia w nowym miejscu poznaje pewną dziewczynę – Alaskę Young. Alaska jest piękna, inteligentna, szalona i totalnie bezpośrednia. I nie da się jej nie pokochać. Od tej pory już nic nie będzie dla Milesa takie samo...

Szukając Alaski to debiutanckie dzieło Johna Greena, popularnego amerykańskiego autora, którego największym sukcesem literackim jest niewątpliwie powieść Gwiazd naszych wina. Po zachwytach nad Gwiazdami oraz lekkim rozczarowaniu Papierowymi miastami, postanowiłam sięgnąć po pierwsze dzieło w dorobku pisarza – liczyłam na to, że zachwyty nad książką udzielą się i mnie. Czy tak się stało?

Nie da się ukryć, że John ma świetny warsztat i już przy pierwszej swojej książce udowodnił, że potrafi pisać. Język dostosowany do bohaterów, zgrabna narracja, wyjątkowe poczucie humoru (które nierzadko przeplata się z trudnymi tematami), bezpośrednie opisy, drobiazgowość w minimalizmie – wszystkie te cechy sprawiają, że przez każdą powieść Johna się płynie lekko i przyjemnie. Dodatkiem do tych dobrych literacko utworów jest także przekaz, który autor wplata w swoje powieści – są to ukryte gdzieś pod boleśnie głębokimi cytatami życiowe prawdy, o których często zdajemy sobie sprawę dopiero po sięgnięciu po książkę Greena. I choć mogłabym się nad tą kwestią rozwodzić w nieskończoność, nie mogę pominąć jednego faktu – piękny język i idea to nie wszystko, by uznać powieść za arcydzieło. Musimy jeszcze otrzymać dobrze skonstruowaną fabułę i interesujących bohaterów, a przede wszystkich doświadczyć znaczących emocji.

Z fabułą w Szukając Alaski problemu specjalnie nie ma, choć w pierwszej części książki wieje trochę schematami. Plusem jednak jest podział książki na dwie części – „przed” i „po” – który wyraźnie sugeruje, że zbliżamy się do istotnego punktu, który odmieni życie naszych bohaterów. I mamy ten punkt – dramatyczny oczywiście – a potem musimy dojść do siebie, bo historia – tak jak w prawdziwym życiu – toczy się dalej i nie jest prosta. Z bohaterami w tej książce też nie jest najgorzej – przynajmniej jeśli mówimy o kreacji. Widać wyraźnie, że John stawia przede wszystkim na indywidualność postaci, tworzy sylwetki jaśniejące na tle pobocznych bohaterów. O ile jednak oryginalność jest fajna i stanowczo ją popieram, o tyle przejaskrawienie mnie denerwuje i zniechęca do lektury. A w przypadku głównej bohaterki – tytułowej Alaski – to przejaskrawienie było bardzo czytelne, momentami wręcz bolesne. Choć posiadała wszystkie te cechy, które tworzą osobowość niesamowitego bohatera, to i tak z jakiegoś powodu nie mogłam jej polubić – po prostu mnie irytowała. Może to kwestia różnicy wieku, a może mentalności – amerykańskie nastolatki różnią się diametralnie od znanej nam młodzieży. Niemniej pewnego rodzaju niechęć do tej dziewczyny w znacznym stopniu rzutuje na mój odbiór książki, a co za tym idzie – minimalizuje emocje, które powieść mogłaby we mnie wywołać.

Szukając Alaski to takie Wielkie Być Może – być może to powieść świetna i oryginalna, a przy tym stanowi niezaprzeczalny dowód, że John Green nawet w swoim debiucie potrafił zawrzeć wiele piękna i życiowych mądrości. Ale być może to właśnie ten rodzaj historii, który do mnie po prostu nie przemawia, choć – jak podkreślam za każdym razem – cenię sobie twórczość Johna i po każdą jego książkę sięgam z zainteresowaniem. Kiedy jednak porównam Szukając Alaski do Papierowych miast (swoją drogą wyczuwalne są pomiędzy tymi powieściami pewne podobieństwa) czy ukochanej przeze mnie Gwiazd naszych wina, widzę ewolucję warsztatu pisarza – każda kolejna jego powieść jest coraz lepsza. Dlatego pozostanę wierną fanką Gwiazd naszych wina i wciąż będę powtarzała, że to od tej książki należy zacząć przygodę z dziełami Johna. A Szukając Alaski polecam młodym, spragnionym literackich doznań czytelnikom, którzy w powieściach młodzieżowych szukają czegoś głębszego – tu na pewno to znajdziecie. Daję ocenę 4/6.

Original: Looking for Alaska
Wydawca: Bukowy Las
Premiera: 9 października 2013!
Ilość stron: 320
Za książkę dziękuję wydawnictwu Bukowy Las :)

Inne książki Johna Greena, które zrecenzowałam:

01 października 2013

FRAGMENT: "Szukając Alaski" John Green

Już 9 października premiera debiutanckiego dzieła Johna Greena - "Szukając Alaski". Z tej okazji na moim blogu możecie dziś przeczytać fragment powieści, a pod koniec tygodnia - moją recenzję ;) Ponadto w połowie tego miesiąca planuję przeprowadzić konkurs, w którym będzie można wygrać świeżutki egzemplarz tego tytułu  :)

SZUKAJĄC ALASKI
John Green
Bukowy Las

Życie Milesa Haltera było totalną nudą aż do dnia, gdy zaczął naukę w równie nudnej szkole z internatem. Wtedy spotkał Alaskę Young. 

Piękną, inteligentną, zabawną, seksowną, szaloną i do bólu fascynującą. Alaska owinęła sobie Milesa wokół palca, wciągając do swojego świata i kradnąc mu serce. Czy dzięki niej chłopak odnajdzie to, czego szuka? Wielkie Być Może – najintensywniejsze i najprawdziwsze doświadczenie rzeczywistości.

Głęboko poruszający debiut Johna Greena, porównywany z przełomowym Buszującym w zbożu J.D. Salingera, to powieść o myślących i wrażliwych młodych ludziach. Zbuntowanych, szukających intensywnych wrażeń i odpowiedzi na najważniejsze pytania: o miłość, która wywraca świat do góry nogami, o przyjaźń, której doświadcza się na całe życie.


FRAGMENT:

(...)

– A ciebie nazwiemy… hmmm. Klucha.

– Hę?

– Klucha – powtórzył Pułkownik. – Bo jesteś chudy. To się nazywa ironia, Klucha. Słyszałeś kiedyś o czymś takim? A teraz chodźmy po papierosy i zacznijmy ten rok jak należy.

Wyszedł z pokoju, znowu przyjmując za rzecz oczywistą, że udam się za nim, co tym razem zrobiłem. Na szczęście zbliżał się już wieczór. Przeszliśmy pięć pokoi dalej, do pokoju 48. Na drzwiach była przyklejona kartka. Napisano na niej niebieskim markerem: „Alaska ma jedynkę!”.

Pułkownik wyjaśnił mi, że 1. to jest pokój Alaski, że 2. ma jedynkę, bo dziewczyna, która miała być jej współlokatorką, pod koniec zeszłego roku została wyrzucona ze szkoły, i że 3. Alaska ma fajki, chociaż Pułkownik nie raczył zapytać, czy 4. palę, na co odpowiedź brzmi: 5. nie.

Zapukał raz, głośno. Zza zamkniętych drzwi dobiegł wrzask:

– Boże, właź, niziołku, mam dla ciebie czaderską historię!

Weszliśmy. Odwróciłem się, by zamknąć za sobą drzwi, a Pułkownik potrząsnął głową i powiedział:

– Po siódmej musisz zostawiać otwarte drzwi, jeśli jesteś w pokoju dziewczyny – ale ledwo go dosłyszałem, bo oto najgorętsza dziewczyna w historii ludzkości stała przede mną w obciętych dżinsach i brzoskwiniowym topie. Mówiła równocześnie z Pułkownikiem, głośno i szybko.

– No więc pierwszego dnia lata jestem w wielkim starym Vine Station z tym chłopakiem Justinem. Oglądamy telewizję na kanapie u niego w domu – a jak już pamiętasz, chodzę z Jakiem; w zasadzie wciąż z nim chodzę, to chyba cud, ale Justin to mój przyjaciel z dzieciństwa – więc oglądamy telewizję i gadamy normalnie o egzaminach albo o czymś takim, a tu Justin obejmuje mnie ramieniem i myślę sobie: „Och, takie to przyjemne, jesteśmy przyjaciółmi już od dawna i tak mi z nim dobrze”, i sobie gawędzimy, jestem właśnie w środku zdania o analogiach albo czymś takim, a on jak drapieżny ptak łapie mnie za cycek i traktuje go jak klakson. Po prostu nim trąbi. Piiiip. Stanowczo-zbyt-mocne, dwu-, trzysekundowe PIIIIP. Moja pierwsza myśl, to „Okej, jak oderwać to łapsko od mojego cycka, zanim zostawi trwałe ślady?”. Moja druga myśl, „Boże, nie mogę się doczekać, aż powiem o tym Takumiemu i Pułkownikowi”.

Pułkownik chichotał. A ja gapiłem się na nią, ogłuszony częściowo siłą emanującą z tej drobnej (ale, Boże, jakże kształtnej) dziewczyny, a częściowo gigantycznymi stertami książek, ułożonych wzdłuż ścian. Zbiory jej biblioteczki wypełniały regały, a nawet przelewały się poza nie, tworząc sięgające do pasa stosy książek, które piętrzyły się w różnych miejscach pod ścianami. „Gdyby przewrócił się chociaż jeden z nich”, pomyślałem sobie, „wskutek efektu domina nasza trójka zostałaby pochłonięta przez powódź literatury”.

– Kto to jest ten facet, który nie śmieje się z mojej przekomicznej historii? – zapytała.

– No tak. Alaska, to jest Klucha. Klucha zapamiętuje ostatnie słowa różnych ludzi. Klucha, to jest Alaska, której pierś została użyta jako klakson.

Podeszła do mnie z wyciągniętą ręką, ale w ostatnim momencie błyskawicznie schyliła się i pociągnęła w dół moje szorty.

– To są największe krótkie spodnie w stanie Alabama!

– Lubię workowate spodnie – powiedziałem lekko urażony i podciągnąłem je w górę. Na Florydzie to był ostatni krzyk mody.

– Jak dotąd podczas naszego krótkiego związku, Klucha, widywałem twoje chude nóżki zdecydowanie za często – stwierdził Pułkownik z udawaną powagą. – Alaska, sprzedaj nam parę fajek. – I wtedy, w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób, Pułkownik namówił mnie, abym zapłacił pięć baksów za paczkę Marlboro Light, których nie miałem najmniejszego zamiaru palić. Zaprosił Alaskę, aby się przyłączyła, ale ona powiedziała:

– Muszę poszukać Takumiego i powiedzieć mu o PIIIIP.

Następnie zwróciła się do mnie:

– Widziałeś go?

Nie miałem pojęcia, czy go widziałem, ponieważ nie miałem pojęcia, kto to. Dlatego tylko pokręciłem głową.

– Oki. To do zo za parę minut nad jeziorem. – Pułkownik skinął głową.

(...)

[Przełożyła: Anna Sak]

Zainteresowani? ;)

30 maja 2013

"Papierowe miasta" John Green

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA!

"Nastoletni Quentin Jacobsen spędza czas na adorowaniu z oddali żądnej przygód, zachwycającej Margo Roth Spiegelman. Więc kiedy pewnej nocy niegrzeczna Margo uchyla okno i, zakamuflowana jak ninja, wkracza na powrót w jego życie, wzywając go do udziału w tajemniczej i misternie zaplanowanej przez siebie kampanii odwetowej, Quentin oczywiście podąża za dziewczyną. Gdy ich całonocna wyprawa dobiega końca i nastaje nowy dzień, Quentin przychodzi do szkoły i dowiaduje się, że zagadkowa Margo w tajemniczych okolicznościach zniknęła. Chłopak wkrótce odkrywa, że Margo zostawiła pewne wskazówki i że zostawiła je dla niego. Podążając jej urywanym śladem, w miarę zbliżania się do celu Q odkrywa zupełnie inną Margo, niż ta, którą kochał i znał dotychczas."


Quentin i Margo od najmłodszych lat byli przyjaciółmi – do czasu, gdy pewnego dnia, w wyniku niecodziennego i niezbyt przyjemnego zdarzenia, drogi obojga się rozchodzą. Quentin od tamtej pory może adorować swoją sąsiadkę jedynie na odległość. Aż znowu, całkiem niespodziewanie, dawna przyjaciółka ponownie pojawia się w życiu młodzieńca – tym razem wciągając go w wielką przygodę, która zmieni życie wielu osób. Gdy jednak następnego dnia Margo znika, Quentin jest przekonany, że dziewczyna pozostawiła jakieś wskazówki, dzięki którym tylko on będzie mógł do niej dotrzeć. Czy Quentin odnajdzie Margo?  I co tak naprawdę kryje się za zniknięciem dziewczyny? 

Papierowe miasta to moje drugie spotkanie z twórczością Johna Greena i jednocześnie druga jego książka wydana nakładem Bukowego Lasu. Po przeczytaniu cudownych Gwiazd naszych wina uznałam, że po książki Johna mogę sięgać w ciemno, gdyż uwielbiam jego sposób pisania i kreowania bohaterów oraz wydźwięk powieści, które tworzy – za pomocą prostych słów podejmuje nierzadko naprawdę trudne tematy. A zatem czy lektura Papierowych miast okazała się dokładnie tak dobra, jak zakładałam?

Historię poznajemy z punktu widzenia Quentina Jacobsena, ucznia ostatniej klasy szkoły średniej. To dobry i ułożony chłopak, więc i jego opowieść jest poprowadzona dobrze i sensownie – język młodzieńca, jego sposób wyrażania myśli oraz emocje zawarte w narracji tworzą sylwetkę normalnego nastolatka z tzw. „dobrego domu”. Quentin ma jednak pewną słabość, a jest nią dawna przyjaciółka i sąsiadka – Margo Roth Spiegelman. To – obok Q – druga szalenie realistycznie stworzona postać – czytelnik może odczuć niezwykle silne wrażenie, jakby znał Margo ze szkolnych korytarzy, jakby była dziewczyną, która siedziała w ławce obok i jadła śniadanie na tej samej stołówce. A przecież to tylko kropla w morzu świetnie poprowadzonych kreacji bohaterów, bowiem w Papierowych miastach otrzymujemy całą plejadę indywidualnych, pełnych emocji postaci, które wzbogacają powieść Johna Greena i sytuują ją na wyższej półce wśród książek młodzieżowych.

Papierowe miasta dzielą się na trzy części, z czego najbardziej emocjonującą okazała się część ostatnia. Co prawda czytelnik już w prologu zostaje wciągnięty w niecodzienną sytuację, by później wziąć udział w przygodzie Margo i Quentina, jednak gdy dziewczyna znika, akcja się odrobinę uspokaja, wycisza. Mamy wrażenie, że atmosfera z każdą kolejną stroną się zagęszcza, a my zbliżamy się do wielkiego finału, który zaskoczy nie tylko nas, ale i samych bohaterów powieści. Czy mimo to poczułam się zaskoczona i zachwycona tym, jak rozwiązała się zagadka zniknięcia Margo? Niezupełnie – być może dlatego, że akurat tej bohaterki wybitnie nie polubiłam. Margo była samolubna i szalona, a to, jak traktowała bliskich ludzi, napawało mnie momentami niesmakiem. I nawet po przeczytaniu książki i poznaniu finału, wciąż nie umiem wykrzesać z siebie entuzjazmu wobec tej dziewczyny.

Pamiętam, że przy lekturze Gwiazd naszych wina płakałam – autentycznie i szczerze przeżywałam wszystko to, co działo się na kartach powieści, a bohaterów książki pokochałam całym sercem. W Papierowych miastach brakowało mi tego – kotwicy, która trzymałaby mnie blisko bohaterów, która sprawiłaby, że czytałabym o ich perypetiach z zapartym tchem. Nie mogę niczego zarzucić samej książce – jest dobra, bo podejmuje uniwersalne tematy i sprawia, że sami zastanawiamy się nad sobą, ale… no właśnie. Czegoś mi zabrakło.

Podsumowując powiem tak – Papierowe miasta dostają ode mnie dobrą ocenę, bo to dobra książka, w której pojawiają się dobrze wykreowani bohaterowie, a John po raz kolejny dobrze poprowadził historię, zawierając w niej życiową mądrość. W tej opowieści dowiemy się o sile przyjaźni, o potrzebie akceptacji i odnalezienia swojego miejsca na świecie, o zamiłowaniu do wolności i tajemnic, a przede wszystkim poznamy smak młodzieńczej miłości, która każe młodemu bohaterowi rzucić wszystko, by odnaleźć zaginioną przyjaciółkę i ukochaną. Wciąż jednak będzie to tylko ocena dobra, ponieważ na bardzo dobrą zabrakło mi emocji, na które liczyłam – zabrakło łez, szybszego bicia serca, no i bohatera, którego bym pokochała i któremu dopingowałabym do samego końca. Niemniej Papierowe miasta polecam każdemu, kto lubi niebanalne powieści dla młodzieży oraz tym osobom, które miały już styczność z dziełami Greena, bowiem warto sięgać po tak inteligentne książki.  


Ocena 4/6

Original: Paper towns
Wydawca: Bukowy Las
Premiera: 5 czerwca 2013!
Fragment TU

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Bukowy Las :)

A już wkrótce na moim blogu ogłoszę konkurs, w którym będzie można wygrać Papierowe miasta

27 maja 2013

FRAGMENT: "Papierowe miasta" John Green

Papierowe miasta
John Green
Bukowy Las


Nastoletni Quentin Jacobsen spędza czas na adorowaniu z oddali żądnej przygód, zachwycającej Margo Roth Spiegelman. Więc kiedy pewnej nocy niegrzeczna Margo uchyla okno i, zakamuflowana jak ninja, wkracza na powrót w jego życie, wzywając go do udziału w tajemniczej i misternie zaplanowanej przez siebie kampanii odwetowej, Quentin oczywiście podąża za dziewczyną. Gdy ich całonocna wyprawa dobiega końca i nastaje nowy dzień, Quentin przychodzi do szkoły i dowiaduje się, że zagadkowa Margo w tajemniczych okolicznościach zniknęła. Chłopak wkrótce odkrywa, że Margo zostawiła pewne wskazówki i że zostawiła je dla niego. Podążając jej urywanym śladem, w miarę zbliżania się do celu Q odkrywa zupełnie inną Margo, niż ta, którą kochał i znał dotychczas.


FRAGMENT:



(...)

Był piąty maja, ale równie dobrze mógł to być każdy inny dzień. Moje dni nacechowane były przyjemną identycznością. Zawsze to lubiłem: lubiłem rutynę. Lubiłem czuć się znudzony. Nie chciałem tego, ale to lubiłem. A zatem piąty maja mógł być dniem jak każdy inny – aż do chwili tuż przed północą, kiedy Margo Roth Spiegelman otworzyła niezabezpieczone siatką okno mojej sypialni po raz pierwszy, odkąd przed dziewięciu laty kazała mi je zamknąć.

2.
Obróciłem się na dźwięk otwieranego okna i ujrzałem wpatrujące się we mnie niebieskie oczy Margo. Z początku widziałem wyłącznie jej oczy, jednak kiedy mój wzrok przywykł do ciemności, zauważyłem, że Margo ma twarz pomalowaną czarną farbą, a na głowie czarny kaptur.
– Uprawiasz cyberseks?
– Czatuję z Benem Starlingiem.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie, zboku.
Roześmiawszy się z zakłopotaniem, podszedłem do okna i uklęknąłem. Moja twarz znajdowała się teraz kilkanaście centymetrów od jej twarzy. Nie miałem pojęcia, dlaczego Margo tu była, pod moim oknem, w tym stroju.
– Czemu zawdzięczam tę przyjemność? – zapytałem.
Margo i ja nadal byliśmy w koleżeńskich stosunkach, jak sądzę, jednak nie była to komitywa w rodzaju: spotkajmy się w środku nocy z twarzami pomalowanymi czarną farbą. Do tego typu akcji z pewnością miała przyjaciół. Ja zaś nie należałem do ich grona.
– Potrzebny mi twój samochód – wyjaśniła.
– Nie mam samochodu – wyznałem, poruszając tym samym dość drażliwą dla mnie kwestię.
– No to potrzebny mi samochód twojej mamy.
– Masz własny samochód – zauważyłem.
Margo wydęła policzki i westchnęła.
– Zgadza się, ale problem w tym, że rodzice zabrali kluczyki do mojego samochodu i zamknęli je w sejfie, który włożyli pod swoje łóżko, a w ich pokoju śpi Myrna Mountweazel. – To był pies Margo. – A Myrna Mountweazel dostaje cholernego świra, kiedy tylko znajdę się w jej polu widzenia. Jasne, że mogłabym się wślizgnąć do środka, wykraść ten sejf, rozbić go, zabrać kluczyki i odjechać, ale prawda jest taka, że zwyczajnie szkoda zachodu, bo Myrna Mountweazel zacznie szczekać jak opętana, jeśli choćby lekko uchylę drzwi. Więc jak już mówiłam, potrzebny mi
samochód. No i ty musisz prowadzić, bo mam jedenaście spraw do załatwienia dzisiejszej nocy, a co najmniej pięć z nich wymaga kierowcy w pełnej gotowości do ucieczki.
Kiedy przestawałem skupiać wzrok, Margo stawała się samymi oczami, unoszącymi się w eterze. Ale kiedy ponownie koncentrowałem na niej spojrzenie, mogłem rozróżnić kontury twarzy i jeszcze mokrą farbę na skórze. Kości policzkowe Margo tworzyły wraz z brodą trójkątny kształt, a czarne jak smoła wargi układały się w ledwo zauważalny uśmiech.
– Jakieś przestępstwa? – zapytałem.
– Hmm – westchnęła. – Przypomnij mi, czy włamanie z wtargnięciem to przestępstwo.
– Nie – odpowiedziałem stanowczo.
– Nie, to nie jest przestępstwo, pomożesz mi?
– Nie, nie pomogę ci. Nie możesz zwerbować którejś ze swoich służek, żeby cię woziły?
Lacey i/lub Becca zawsze były na każde jej skinienie.
– Ściśle rzecz biorąc, one są częścią problemu – powiedziała Margo.
– Co to za problem?
– Jest jedenaście problemów – odparła nieco zniecierpliwiona.
– Żadnych przestępstw – zaznaczyłem.
– Przysięgam na Boga, że nikt nie będzie ci kazał popełniać przestępstwa.
W tym momencie zapaliły się wszystkie światła wokół domu Margo. Jednym błyskawicznym ruchem wykonała salto przez moje okno i przetoczyła się pod moje łóżko. Kilka sekund później na ganku stanął jej ojciec.
– Margo! – krzyknął. – Widziałem cię!
Spod mojego łóżka dobiegło mnie stłumione „Chryste!”. Margo wyskoczyła spod łóżka, wyprostowała się, podeszła do okna i odkrzyknęła:
– Wyluzuj, tato! Ja tylko usiłuję pogadać trochę z Quentinem. Zawsze mi powtarzasz, jak wspaniały mógłby mieć na mnie wpływ i w ogóle.
– Więc tylko ucinasz sobie pogawędkę z Quentinem?
– Tak.
– To dlaczego masz twarz pomalowaną na czarno?
Margo zawahała się tylko przez moment.
– Tato, odpowiedź na to pytanie wymagałaby wielogodzinnego opisu wcześniejszych wydarzeń, a wiem, że jesteś prawdopodobnie bardzo zmęczony, więc może wróć do…
– Do domu! – zagrzmiał. – W tej chwili!
Margo chwyciła mnie z koszulę, szepcząc mi do ucha: „Za minutę będę z powrotem”, a potem wyszła przez okno.

Gdy tylko wyszła, zabrałem z biurka kluczyki do samochodu. Kluczyki są moje, samochód pechowo nie. Na szesnaste urodziny rodzice wręczyli mi bardzo mały prezent, a ja wiedziałem już w chwili, kiedy mi go dawali, że to kluczyki do samochodu, i niemal się posikałem, bo stale mi powtarzali, że nie stać ich na sprezentowanie mi samochodu. Jednak kiedy wręczali mi to maleńkie, zawinięte w ozdobny papier pudełko, zrozumiałem, że przez cały ten czas mnie zwodzili i że jednak dostanę samochód. Rozerwałem papier i otworzyłem pudełeczko. Rzeczywiście znajdowały się w nim kluczyki. Przy bliższym oglądzie okazało się jednak, że znajdowały się w nim kluczyki do chryslera. Kluczyki do minivana Chryslera. Do tego samego minivana Chryslera, którego właścicielem była moja matka.
– Mój prezent to kluczyki do twojego samochodu? – zapytałem mamę.
– Tom – zwróciła się do taty – mówiłam ci, że będzie sobie robił nadzieje.
– Och, nie zrzucaj winy na mnie – bronił się tata. – Ty po prostu sublimujesz swoją frustrację z powodu moich zarobków.
– Czy ta błyskawiczna analiza nie jest aby odrobinę pasywno-agresywna? – zripostowała mama.
– Czy retoryczne oskarżenia o pasywną agresję nie są w swej naturze pasywno-agresywne? – odparował tata i kontynuowali tę wymianę zdań jeszcze przez dobrą chwilę.
Krótko mówiąc, sytuacja przedstawiała się następująco: miałem dostęp do tego cudu na kółkach, jakim jest najnowszy model minivana Chryslera, wyjąwszy czas, w którym jeździła nim mama. A ponieważ jeździła nim codziennie do pracy, mogłem korzystać z samochodu wyłącznie w weekendy. No, w weekendy i w środku głuchej nocy.
Powrót do mojego okna zajął Margo tylko trochę dłużej niż obiecaną minutę. A mimo to pod jej nieobecność zdążyłem znowu się zawahać.
– Jutro jest szkoła – przypomniałem jej.
– Tak, wiem – odparła Margo. – Jutro jest szkoła i pojutrze też, a rozmyślanie nad tym zbyt długo może doprowadzić dziewczynę do szału. Więc zgoda, jest środek tygodnia. Właśnie dlatego musimy już iść, żeby do rana wrócić.
– No nie wiem.
– Q – powiedziała – Q. Kochanie. Od jak dawna jesteśmy bliskimi przyjaciółmi?
– Nie jesteśmy przyjaciółmi. Jesteśmy sąsiadami.
– Chryste, Q. Czy nie jestem dla ciebie miła? Czy nie nakazuję czeredzie moich pachołków, żeby dobrze cię traktowali w szkole?
– Mhm – odmruknąłem z powątpiewaniem, choć szczerze mówiąc, zawsze podejrzewałem, że to właśnie Margo powstrzymywała Chucka Parsona i jemu podobnych przed znęcaniem się nad nami.
Zamrugała. Nawet powieki pomalowała sobie na czarno.
– Q – ponagliła – musimy iść.

Więc poszedłem. Wyślizgnąłem się oknem i z pochylonymi głowami pobiegliśmy wzdłuż ściany mojego domu, aż dopadliśmy drzwi minivana. Margo szepnęła, żebym nie zamykał drzwi – za dużo hałasu – więc przy otwartych drzwiach wrzuciłem luz i odepchnąłem się stopą od betonu,
pozwalając, by minivan wytoczył się z podjazdu. Powoli przetoczyliśmy się obok kilku domów, zanim włączyłem silnik i światła. Zatrzasnęliśmy drzwi i ruszyłem w niekończące się serpentyny ulic Jefferson Park, którego domy wciąż wyglądały na nowe i plastikowe, niczym wioska z klocków zamieszkana przez dziesiątki tysięcy prawdziwych ludzi.
Margo zaczęła mówić:
– Najgorsze jest to, że tak naprawdę wcale im nie zależy; im się po prostu wydaje, że moje wybryki stawiają ich w złym świetle. Nawet teraz, wiesz, co mi powiedział? Powiedział: „Nie obchodzi mnie, jeśli schrzanisz swoje życie, ale nie ośmieszaj nas przed Jacobsenami – to nasi przyjaciele”. Żałosne. Nawet nie masz pojęcia, jak utrudnili mi wydostanie się z tego cholernego domu. Kojarzysz, jak ci w filmach o ucieczce z więzienia wkładają zwinięte ubrania pod koc, żeby wyglądało, że ktoś tam leży? – Skinąłem głową. – No, a moja mama umieściła w moim pokoju przeklętą elektroniczną nianię, żeby przez całą noc mogła słyszeć, jak oddycham podczas snu. Musiałam więc zapłacić Ruthie pięć dolców, żeby spała w moim pokoju, a zwinięte ubrania włożyłam do łóżka w jej pokoju. – Ruthie to młodsza siostra Margo. – Teraz to pieprzona
mission impossible. Kiedyś mogłam się wymknąć jak normalna amerykańska dziewczyna – zwyczajnie wyjść przez okno i zeskoczyć z dachu. Ale, Boże, teraz to jak życie w faszystowskiej dyktaturze.
– Zamierzasz powiedzieć mi, dokąd jedziemy?
– Dobra, najpierw jedziemy do Publixu. Z powodów, które wyjaśnię później, chcę, żebyś zrobił dla mnie małe zakupy. A potem do Wal-Martu.
– Czyli co, wybieramy się na wielką objazdową wyprawę po wszystkich placówkach handlowych środkowej Florydy? – zapytałem.
– Dziś w nocy, kochanie, będziemy naprawiać wiele złego. A także popsujemy trochę dobrego. Ostatni będą pierwszymi; a pierwsi ostatnimi; pokorni posiądą trochę ziemi. Jednak zanim radykalnie zmienimy oblicze świata, musimy pójść na zakupy.
Wkrótce zajechałem pod Publix i zaparkowałem na niemal całkowicie pustym parkingu.
– Słuchaj – rzuciła – ile masz przy sobie pieniędzy?
– Zero dolarów i zero centów – odparłem. Wyłączywszy zapłon, obróciłem się w jej stronę. Margo wcisnęła rękę do kieszeni obcisłych, ciemnych dżinsów i wyciągnęła kilka studolarowych banknotów.
– Na szczęście dobry Bóg nam pobłogosławił – oznajmiła.
– Co to, u diabła?
– Pieniądze na bat micwę, psia mać. Rodzice nie dali mi dostępu do konta, ale znam ich hasło, bo do wszystkiego używają „myrnamountw3az3l”. To sobie wypłaciłam.
Usiłowałem nie dać po sobie poznać ogarniającego mnie podziwu, lecz ona dostrzegła, jak na nią patrzę, i uśmiechnęła się do mnie znacząco.
– Krótko mówiąc – dodała – to będzie najlepsza noc w twoim życiu.


Przełożyła: Renata Biniek 
Premiera: 5 czerwca 2013!

Jeszcze w tym tygodniu podzielę się z Wami moją opinią na temat książki Johna Greena, a na początku czerwca - konkurs! Zapraszam :)