Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Bukowy Las. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Bukowy Las. Pokaż wszystkie posty

01 listopada 2017

„Podtrzymując wszechświat” Jennifer Niven


Podtrzymując wszechświat to moje pierwsze spotkanie z twórczością Jennifer Niven. Amerykańska autorka powieści młodzieżowych podbiła serca polskich czytelników powieścią Wszystkie jasne miejsca. Nie miałam okazji poznać tej historii, jednak po lekturze jej najnowszej książki wiem, że to nie ostatnia moja przygoda z jej pisarstwem.

Libby była kiedyś „najgrubszą nastolatką Ameryki”. Dziś, ważąc połowę tego, co niegdyś, wciąż nie należy do osób szczupłych i spotyka ją z tego powodu wiele nieprzyjemności. W końcu jednak nadchodzi dzień, w którym dziewczyna musi wrócić do szkoły i podjąć przerwaną naukę. Jack to ulubieniec towarzystwa, luzak, którego wszyscy rówieśnicy szanują. Jack skrywa przed wszystkimi pewien sekret – odkąd pamięta, nie rozpoznaje twarzy, nawet najbliższych osób. Chłopak robi jednak wszystko, by prawda o jego dziwnej przypadłości nie wyszła na jaw. Kiedy drogi Libby i Jacka się krzyżują, coś się zmienia.

Podtrzymując wszechświat to książka dla młodzieży, napisana lekkim stylem. Nie zmienia to jednak faktu, że podejmuje problemy, z którymi borykają się nie tylko młodzi ludzie. Wszak ja nastolatką nie jestem już od dawna, a bardzo zżyłam się z bohaterami i przeżywałam ich historię. Jednym z największych atutów powieści jest genialna wręcz kreacja głównych postaci. Libby jest po prostu niezwykła. To dziewczyna o tak niesamowitej sile psychicznej, niezłomności ducha i pozytywnej energii, że chce się z nią przebywać cały czas. Przeżyła tak wiele zła, wciąż była narażona na nieprzyjemności, wciąż dostawała w kość od innych ludzi, a jednak trzymała głowę wysoko, nie poddawała się. Takich bohaterek nam potrzeba! I takich historii. Niven stworzyła bowiem opowieść, która trafia prosto do serca odbiorcy – pokazując tę szarość codzienności, ludzkie okrucieństwo i dylematy moralne, uwrażliwia czytelnika na krzywdę, z którą muszą się mierzyć bohaterowie. Wielokrotnie łapałam się na tym, iż ogarnia mnie wściekłość na ludzi, którzy krzywdzą słabszych bądź tych, którzy nie wpasowują się w pewien utarty schemat. Jack w zasadzie także jest bohaterem, obok którego nie da się przejść obojętnie. Chociaż przy Libby wypada słabo, jako postać męska jest typem złożonym, niejednoznacznym, poszukującym swojej drogi. Widać, jak Jack się zmienia, jak wszyscy wokół niego się zmieniają, jak wiele w życiu można osiągnąć patrząc na drugiego człowieka sercem, przestając oceniać jedynie powłokę. Choć zawarte w książce prawdy wydają się nam oczywiste i fabuła sama w sobie nie jest odkrywcza ani oryginalna, sposób, w jaki Niven o tym mówi, trafia prosto do czytelnika, zmuszając do przemyśleń, wywołując szereg najróżniejszych emocji.

Gdzieś podświadomie porównuję trochę Podtrzymując wszechświat do Eleonory i Parka od Rainbow Rowell. Choć to całkowicie różne historie i całkowicie różni bohaterowie, obie te książki wywołały we mnie podobne emocje i po skończonej lekturze zostawiły mnie w absolutnym zachwycie. Bo obie książki w lekki sposób podejmują trudne tematy, mówią o rodzącym się uczuciu pomiędzy doświadczonymi młodymi ludźmi i sprawiają, że jeszcze długo po skończonej lekturze czytelnik pozostaje myślami przy boku ulubionych bohaterów. Jeśli wszystkie książki dla nastolatków byłyby pisane w taki sposób, doczekalibyśmy się bardzo dobrego, empatycznego młodego pokolenia. Bo Podtrzymując wszechświat to ten rodzaj książki, która poprzez lekką formę i nienachalną dawkę humoru, uczy wielu naprawdę istotnych rzeczy. Bardzo szczerze polecam, a sama zabieram się za lekturę innych dzieł Jennifer Niven!

Tytuł oryginalny: Holding Up the Universe
Ilość stron: 408
Data wydania: 27.09.2017
Tłumaczenie: Donata Olejnik
Wydawca: Bukowy Las
Opis wydawcy: KLIK

Moja ocena:


Za możliwość poznania nowej powieści Jennifer Niven dziękuję:


Moja recenzja dostępna jest także na stronie BookGeek TUTAJ

21 lipca 2017

„Jedyne wspomnienie Flory Banks” Emily Barr


Jedyne wspomnienie Flory Banks to powieść, po którą sięgnęłam z polecenia. W zasadzie polecenie było tak sugestywne, że od razu kilkoma kliknięciami zamówiłam książkę w księgarni internetowej. Dzieło Emily Barr wyszło spod skrzydeł Bukowego Lasu w ramach serii Myślnik, do której mam duże zaufanie. I wiecie co? Choć początkowo ciężko mi było zaprzyjaźnić się z Florą, w końcu stało się – książka nie tylko mnie wciągnęła, ale i wywołała wiele emocji. Ba! Skończyłam lekturę ze łzami w oczach!

Flora cierpi na amnezję następczą, czyli nie pamięta, co robiła i mówiła ledwie kilka godzin wcześniej. Aby móc odnaleźć się w rzeczywistości, prowadzi notatnik, w którym wszystko zapisuje, a także utrwala długopisem najważniejsze informacje na rękach. Flora ma najlepszą przyjaciółkę, Paige, która pomaga jej poradzić sobie w sytuacjach stresujących i wtedy, gdy nagle zapomni, gdzie jest i co robi. Ale pewnego dnia Flora całuje się z chłopakiem przyjaciółki i wszystko w jej z pozoru poukładanym życiu się zmienia. Przede wszystkim dlatego, że dziewczyna pamięta pocałunek. Czy to oznacza, że Flora zaczyna zdrowieć? Że pocałunek wymarzonego chłopaka ją wyleczył? Flora zrobi wszystko, by się tego dowiedzieć, nawet gdyby miała wyjechać na drugi koniec świata w pogoni za ukochanym.

Dlaczego tak ciężko było mi zaprzyjaźnić się z Florą? Bo na początku strasznie mnie irytowała. Opowieść została przedstawiona z jej punktu widzenia, miałam więc wgląd we wszystkie luki w pamięci i dziwactwa, z jakimi bohaterka żyła. Jako siedemnastolatka mentalnie pozostawała dzieckiem, którym była, gdy zaczęła cierpieć na amnezję. I choć wiedziałam, że to nie jest jej wina, że ciągłe powtarzanie pewnych oczywistości jest częścią życia osoby dotkniętej amnezją, mnie to momentami okropnie męczyło. Jednak do czasu, bo w pewnym momencie zrozumiałam, jak dużo pracy autorka włożyła w to, by wykreować wiarygodny obraz chorej dziewczyny. Flora stała się w moich oczach realna, prawdziwa. I z czasem ją nawet polubiłam. By zaraz później współczuć jej, a także dopingować ze wszystkich sił. Myślę, że kreacja Flory Banks to ogromny atut tej książki. Bohaterka wywołuje w odbiorcy skrajnie różne odczucia i właśnie to jest największą wartością powieści. Tym większe wrażenie wywołuje fakt, że Jedyne wspomnienie Flory Banks to debiut Emily Barr na scenie młodzieżowej. Do tego dochodzi tajemnica przeszłości dziewczyny, a także wątek romantyczny, który – choć opowiadany z punktu widzenia nastolatki jest przesłodzony ponad wszelką miarę – staje się motorem napędowym wszystkich wydarzeń. 

W zasadzie książkę czyta się jednym tchem, bo im bliżej punktu kulminacyjnego, tym czytelnik robi się bardziej niespokojny, a kolejne tajemnice z życia Flory wychodzą na jaw. Jednak dopiero zakończenie pozwala wszystkim częściom układanki wskoczyć na swoje miejsce i ukazuje prawdziwy obraz życia dziewczyny, pozostawiając odbiorcę w osłupieniu. Dzięki dobremu warsztatowi Emily Barr i jej lekkiemu stylowi, lekturę czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem, mimo iż nie jest to powieść ani wymagająca, ani trudna w odbiorze. Zmusza natomiast do refleksji i niesie z sobą ważne przesłanie, o którym nie mogę nie wspomnieć – aby zawsze być sobą. Aby się nie poddawać. Aby wierzyć, że wszystko jest możliwe. Bo jest! I Flora nam to udowadnia. Dlatego, mimo mojej początkowej niechęci wobec bohaterki, szczerze polecam Wam opowieść o Florze Banks. Jestem pewna, że podobnie jak ja, będziecie tą lekturą usatysfakcjonowani. 

Tytuł oryginalny: The one memory of Flora Banks
Ilość stron: 338
Data wydania: 26.04.2017
Tłumaczenie: Ewa Pater-Podgórna
Wydawca: Bukowy Las
Opis wydawcy: KLIK

Moja ocena:

04 lipca 2015

Wyniki konkursu z książką "Pod kloszem"

Dziś czas na ogłoszenie wyników mojego konkursu organizowanego wspólnie z wydawnictwem Bukowy Las, w którym do wygrania była książka Pod kloszem Meg Wolitzer! :) 

Do rywalizacji zgłosiło się 9 osób, którym bardzo serdecznie dziękuję za udział i za poświęcony czas. Wasze typy książek najlepszych na smutek bardzo mi się podobały, zanotowałam sobie kilka wartych uwagi tytułów. Niestety nie każdego będę mogła nagrodzić, bowiem mam tylko jedną nagrodę i może ona trafić tylko do jednej osoby. Nie ukrywam – miałam straszny dylemat z wyborem najlepszej odpowiedzi. I w sumie przesiedziałam nad tym cztery dni, ale w końcu udało mi się podjąć decyzję i wytypować zwycięzcę! :) 


Który tekst wygrywa? 


„Według mnie najlepszą książką na smutek jest "Miasto kości" Cassandry Clare jak i pozostałe części serii. Autorka postawiła na humor i zabawne dialogi pojawiają się na każdej stronie, dzięki nim co chwila uśmiechałam się pod nosem albo wybuchałam śmiechem. Książka mocno wciąga, a świat w niej przedstawiony jest dopracowany w najmniejszych szczegółach. Mam nadzieję, że kiedyś przeczytasz "Miasto kości" i Tobie również przypadnie do gustu.” 


A więc Pod kloszem otrzymuje... 








Ola z Książek Miasto


Olu, znam Miasto Kości i przyznaję, że to dobry wybór na smutki. Serdecznie gratuluję zwycięstwa!

27 czerwca 2015

"Pod kloszem" Meg Wolitzer

„Gdyby życie było sprawiedliwe, Jam Gallahue nadal mieszkałaby w rodzinnym New Jersey ze swoim uroczym chłopakiem z Wielkiej Brytanii – Reevem Maxfieldem. Oglądaliby razem stare skecze i całowali się między regałami szkolnej biblioteki. Z pewnością nie byłaby teraz w Wooden Barn, szkolnym ośrodku terapeutycznym w Vermoncie, i nie chodziłaby na przeznaczone tylko dla wybranych uczniów (rzekomo odmieniające życie) lekcje pt. „Specjalne zagadnienia z literatury angielskiej” poświęcone wyłącznie twórczości Sylvii Plath.

Życie jednak nie jest sprawiedliwe. Reeve’a nie ma już od ponad roku, a Jam wciąż nie może otrząsnąć się po stracie. Kiedy zadanie domowe polegające na pisaniu pamiętnika otwiera Jam i pozostałym uczniom drogę do innego świata, nazwanego przez nich Belzharem, dziewczyna odkrywa rzeczywistość, w której czas staje w miejscu, a ona znów może poczuć obecność Reeve’a.

Jednak zapełniając kolejne strony dziennika, Jam musi zmierzyć się z prawdą i zdecydować, jak wiele jest gotowa poświęcić, by odzyskać to, co utraciła.”


Wooden Barn w Vermoncie to miejsce dla młodych ludzi, którzy doświadczyli traumatycznych przeżyć. To właśnie tu trafia nastoletnia Jam Gallahue, która straciła ukochanego chłopaka. Nowe miejsce ma jej pomóc poradzić sobie z trudnymi przeżyciami, ale dziewczyna nie wierzy w uzdrowienie. Jest przekonana, że nie chce być w nowej szkole i przy najbliższej okazji wróci do domu, do swojego łóżka i do wspomnień o Reevie. Dziewczyna trafia jednak na owiane nutką tajemnicy zajęcia „Specjalne zagadnienia z literatury angielskiej” i wtedy wszystko w jej życiu się zmienia. 

źródło
Powieść Meg Wolitzer okazała się dla mnie niespodzianką – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Kiedy sięgnęłam po niepozorną, 288-stronicową książeczkę o niezbyt rzucającej się w oczy okładce, nie spodziewałam się fajerwerków. Powiem więcej – nauczona doświadczeniem i z wiekiem nieco sceptyczna wobec książek dla nastolatków, traktowałam Pod kloszem dosyć pobłażliwie. Byłam po prostu ciekawa, czy książka młodzieżowa będzie w stanie mnie zaciekawić. Okazuje się, że tak!

Historia opowiedziana została z punktu widzenia głównej bohaterki, szesnastoletniej Jam, a więc język narratora jest prosty, młodzieżowy. Dziewczyna walczy z traumą, ale jej opowieść nie jest łzawa, choć ma w sobie wiele smutku. Czytelnik dzięki pierwszoosobowej narracji poznaje niepokoje Jam oraz zostaje wciągnięty w intrygującą grę tajemnic i niedopowiedzeń, zakończoną niespodziewanym finałem. Historia nastolatki i jej nowych znajomych z Wooden Barn ma w sobie coś nowego, oryginalnego, a jednocześnie niepokojącego, co wciąga i sprawia, że czytelnik nie potrafi odłożyć książki, nim nie pozna zakończenia powieści. Zakończenia, które – co warto podkreślić –nieco mnie zaskoczyło. 

Pod kloszem nie jest jednak pozbawione minusów. Największym będzie jej objętość, a co za tym idzie – zbyt szybka akcja. Momentami miałam wrażenie, że autorka za bardzo pędzi, że wydarzenia następują po sobie stanowczo za szybko, a bohaterowie nie mają czasu na wnikliwe przemyślenia i podejmują decyzje zbyt pospiesznie. Co więcej – w tak niewielkiej objętościowo opowieści nie mamy czasu na wgryzienie się w historię, na lepsze poznanie bohaterów, na głębszą analizę tajemnicy, którą autorka wplotła w opowieść. Nie mówiąc o tym, że dosyć istotny wątek nie doczekał się pełnego, satysfakcjonującego wyjaśnienia. Mimo to książka mi się podobała. Dlaczego? Bo jest nieźle napisana, ma swój własny klimat i tajemnicę, która zadziwia czytelnika. Ponadto autorka wplotła w opowieść odrobinę twórczości Sylvii Plath, co idealnie pasowało do tej historii. Dlatego z całą odpowiedzialnością mogę polecić Pod kloszem nie tylko nastolatkom, ale także wszystkim, którzy poszukują w powieściach dla młodzieży odrobiny oryginalności. Powieść Meg Wolitzer otrzymuje ode mnie czwórkę z plusem.

Original: Belzhar
Wydawca: Bukowy Las
Data wydania: 17.06.2015
Ilość stron: 288
Ocena: 4+/6
Za książkę dziękuję wydawnictwu Bukowy Las :)


Przy okazji przypominam, że powieść Meg Wolitzer można wygrać w moim blogowym konkursie. Zgłoszenia przyjmuję do 30 czerwca 2015! Szczegóły TUTAJ :)

18 czerwca 2015

FRAGMENT: "Pod kloszem" Meg Wolitzer

Dziś premiera Pod kloszem autorstwa Meg Wolitzer. Z tej okazji Waszej uwadze polecam fragment powieści  i jednocześnie przypominam o moim KONKURSIE, w którym można wygrać świeżutki egzemplarz książki :) 


Pod kloszem
Meg Wolitzer
Przełożyła: Paulina Gąsior
Wydawca: Bukowy Las
Premiera: 17 czerwca 2015


Gdyby życie było sprawiedliwe, Jam Gallahue nadal mieszkałaby w rodzinnym New Jersey ze swoim uroczym chłopakiem z Wielkiej Brytanii – Reevem Maxfieldem. Oglądaliby razem stare skecze i całowali się między regałami szkolnej biblioteki. Z pewnością nie byłaby teraz w Wooden Barn, szkolnym ośrodku terapeutycznym w Vermoncie, i nie chodziłaby na przeznaczone tylko dla wybranych uczniów (rzekomo odmieniające życie) lekcje pt. „Specjalne zagadnienia z literatury angielskiej” poświęcone wyłącznie twórczości Sylvii Plath.

Życie jednak nie jest sprawiedliwe. Reeve’a nie ma już od ponad roku, a Jam wciąż nie może otrząsnąć się po stracie. Kiedy zadanie domowe polegające na pisaniu pamiętnika otwiera Jam i pozostałym uczniom drogę do innego świata, nazwanego przez nich Belzharem, dziewczyna odkrywa rzeczywistość, w której czas staje w miejscu, a ona znów może poczuć obecność Reeve’a.

Jednak zapełniając kolejne strony dziennika, Jam musi zmierzyć się z prawdą i zdecydować, jak wiele jest gotowa poświęcić, by odzyskać to, co utraciła.


FRAGMENT

Prolog


Jestem tutaj z powodu chłopaka. 

Nazywał się Reeve Maxfield i bardzo go kochałam. Kiedy umarł, nikt nie wiedział, co ze mną począć. W końcu, prawie po roku, zdecydowano, że najlepiej będzie przysłać mnie tutaj. Gdybyście zapytali personel lub nauczycieli, powiedzą, że jestem tu z powodu „utrzymujących się skutków urazu psychicznego”. Takich słów użyli moi rodzice, wypełniając wniosek o przyjęcie mnie do ośrodka Wooden Barn, który opisano w katalogu jako szkołę z internatem dla „nadwrażliwych, bardzo inteligentnych” nastolatków.

W rubryce „Powód złożenia wniosku o przyjęcie do Wooden Barn” rodzice nie mogli napisać „z powodu chłopaka”.

Ale taka jest prawda.

Kiedy byłam mała, kochałam mamę, tatę i mojego brata Leo, który chodził za mną wszędzie i mówił: „Jammy, poczekaj”. Podrosłam i w drugiej klasie gimnazjum zakochałam się w nauczycielu matematyki, panu Mancardim, mimo że moje zdolności matematyczne były zdecydowanie ponżej normy.

– O, proszę, Jam Gallahue. Witamy – mawiał pan Mancardi, kiedy wpadałam na pierwszą lekcję spóźniona, niemal prosto spod prysznica, z mokrymi włosami, których końcówki czasem zamarzały w zimie jak gałązki. – Cieszy mnie, że zechciałaś do nas dołączyć. – Nie mówił tego złośliwie. Myślę, że naprawdę się cieszył.

Zakochałam się w Reevie tak bardzo, jak nigdy przedtem w całym moim piętnastoletnim życiu. Kiedy go poznałam, wszystkie moje wcześniejsze uniesienia nagle wydały mi się przeciętne i drętwe. Zdałam sobie sprawę, że są różne poziomy miłości, podobnie jak poziomy matematyki. Na końcu szkolnego korytarza, w sali do Matematyki Zaawansowanej, siedziała grupka geniuszy, dzieląc się najnowszymi plotkami na temat równoległoboków. Tymczasem na Matematyce dla Tępaków u pana Mancardiego wszyscy byliśmy zdezorientowani, pogrążeni w matematycznej mgle, i z półotwartymi ustami gapiliśmy się na – o, ironio – interaktywną tablicę.

Zupełnie nieświadomie przebywałam w miłosnej mgle, a potem nagle zrozumiałam, że istnieje coś takiego jak Miłość Zaawansowana.

Reeve Maxfield był jednym z trzech uczniów drugiej klasy, którzy przyjechali na wymianę. Postanowił odpocząć od swojego życia w Anglii, w Londynie – jednym z najbardziej ekscytujących miast na świecie – i spędzić semestr na przedmieściach Crampton w New Jersey, gdzie zamieszkał z nudnym, wesołkowatym osiłkiem Mattem Kesmanem i jego rodziną.

Reeve byłinny niż chłopcy, których znałam – wszyscy Alexowie, Joshowie i Mattowie. Nie tylko ze względu na imię. Wyglądał zupełnie inaczej: smukły i przygarbiony, ubrany w modne, obcisłe czarne dżinsy, zsuwające się ze szczupłych kości biodrowych. Przypominał mi muzyka jednego z brytyjskich zespołów punkowych z lat osiemdziesiątych, które mój ojciec wciąż uwielbia. Trzyma ich płyty w specjalnych plastikowych okładkach, ponieważ jest przekonany, że jeszcze będą dużo warte. Kiedyś znalazłam na eBayu jeden z ulubionych albumów taty i okazało się, że ktoś licytował go za szesnaście centów. Z jakiegoś powodu chciało mi się płakać.

Okładki albumów mojego ojca zwykle przedstawiają grupkę ironicznie spoglądających chłopaków, którzy stoją na rogu ulicy i wygłupiają się. Reeve bardzo ich przypominał. Jego ciemnobrązowe włosy wiły się wokół bardzo bladej twarzy. Mówił, że w Anglii nie ma słońca. 

– Naprawdę? W ogóle? Zupełna ciemność? – zaśmiałam się, kiedy upierał się, że to prawda.

– Właściwie tak – odparł. – Cały kraj jest jak wielki, zawilgotniały dom, w którym nie ma prądu. I wszyscy mają niedobór witaminy D. Nawet królowa. – Wszystko to mówił z poważną miną i charakterystyczną chrypką. Nie mam pojęcia, co ludzie myśleli o nim w Londynie, gdzie brytyjski akcent jest czymś zwyczajnym, ale dla mnie głos Reeve’a brzmiał jak rozpalona zapałka, która zbliża się do kawałka delikatnego papieru i wybucha cichym płomieniem. Chciałam go słuchać w nieskończoność.

Nie mogłam oderwaćod niego wzroku: blada cera, brązowe oczy, rozwiane włosy. Przypominał mi długą probówkę, na której szczycie zawsze coś bulgocze, ponieważ w środku zachodzi jakiś ciekawy proces.

Porównałam Reeve’a Maxfielda do matematyki i chemii, ale jedynym przedmiotem, który naprawdę miał dla mnie znaczenie, był język angielski. Nie zajęcia w szkole Crampton Regional, tylko lekcje, na które uczęszczałam dużo później – w ośrodku Wooden Barn w Vermoncie, kiedy Reeve’a już nie było, a ja nie potrafiłam dalej żyć. 

Z niezrozumiałego dla mnie powodu znalazłam się w gronie pięciu uczniów zapisanych na zajęcia zatytułowane „Specjalne zagadnienia z literatury angielskiej”. Nigdy z nikim nie rozmawialiśmy o tym, co działo się na tych lekcjach. Oczywiście, wszyscy cały czas o tym myśleliśmy, i przypuszczam, że będziemy o tym myśleć do końca życia. Wciąż niezwykle zdumiewa i dręczy mnie fakt, że gdybym nie straciła Reeve’a, gdyby nie wysłano mnie do tej szkoły z internatem i gdybym nie należała do grupy pięciorga uczęszczających na specjalne zagadnienia z literatury angielskiej „nadwrażliwych, bardzo inteligentnych” nastolatków, których życie z różnych przyczyn legło w gruzach, nigdy nie dowiedziałabym się o Belzharze.


Rozdział 1


– Jezu, Jam, wstawaj już! – niecierpliwi się moja współlokatorka, DJ Kawabata, emo-dziewczyna z Coral Gables na Florydzie, mająca – jak to ogólnikowo nazywa – „problemy z jedzeniem”. 

Stoi nad moim łóżkiem, a jej czarne włosy zwisają tuż nad moją twarzą. Dzięki DJ nasz pokój jest jak wyspa skarbów z ukrytymi przekąskami: lukrecja, batoniki musli, opakowania rodzynek, a nawet butelka keczupu dziwnej marki – chyba Hind (producenci pewnie wierzą, że ludzie kupią go przez pomyłkę). Wszystko jest strategicznie umiejscowione i czeka na „sytuacje kryzysowe”. 

Mieszkam w ośrodku Wooden Barn dopiero drugi dzień i nie zaobserwowałam jeszcze takiej sytuacji, ale moja współlokatorka zapewnia, że nadejdą

– Zdarzają się co jakiśczas – oświadczyła, wstępnie przygotowując mnie na uroki dzielenia z nią pokoju. – Zobaczysz syf, jakiego nie widziałaś nigdy wcześniej. Ale nie bój się, nie dosłownie. Nie jestem całkowicie stuknięta.

Bycie „całkowicie stukniętą” nie gwarantuje wstępu do ośrodka Wooden Barn. To nie jest szpital i bardzo sprzeciwiają się tu podawaniu leków psychiatrycznych. Zamiast tego podkreślają, że szkolne doświadczenia mają zbliżyć ludzi do siebie i pomóc im w leczeniu.

Nie wierzę w to. Nie ma tu nawet dostępu do Internetu, co jest po prostu okrutne. Konfiskują też telefony. Są dwa przestarzałe automaty telefoniczne – po jednym w budynku dziewczyn i chłopców. Nie ma Wi-Fi, więc na laptopach można pisać wypracowania, ale nie da się niczego wyszukaćw sieci. Można słuchać muzyki, ale masz pecha, jeśli chcesz ściągnąć nowe kawałki z Internetu. Jesteśmy odcięci od świata i nie ma to żadnego sensu, bo i tak wszyscy w tej szkole są już w jakiś sposób wyizolowani.

Mimo że nikt nie mówi tego wprost, ośrodek Wooden Barn jest czymś pomiędzy domem, szpitalem i zwykłą szkołą. Jest jak wielki liść lilii wodnej, na którym możesz się na chwilę zatrzymać, zanim zdobędziesz się na żabi skok z powrotem do normalnego życia.

DJ mówiła, że wcześniej przebywała w specjalnym szpitalu dla osób z zaburzeniami odżywiania. Leczyły się tam wyłącznie dziewczyny, a pielęgniarki, ubrane w pediatryczne fartuchy ze słodkimi pieskami lub misiami panda, ciągle je ważyły. Czasem karmiono je za pomocą sondy pokarmowej, jeśli za bardzo schudły.

– Raz mi się to zdarzyło – powiedziała DJ. – Jedna z pielęgniarek trzymała mnie, opierając cycki na mojej twarzy, i kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam jedynie ocean malutkich golden retrieverów.

DJ mieszka w Wooden Barn już dwa lata. Tego ranka, pierwszego dnia zajęć, stoi nade mną, a jej włosy opadają na moją twarz jak zasłona. Chcę, by dała mi święty spokój, jednak nie odpuszcza.

– Jam, przegapiłaś śniadanie – oznajmia rodzicielskim tonem. – Czas iść na lekcje. Co masz najpierw?

– Nie mam pojęcia.

– Nie sprawdzałaś planu?

– Nie.

Przyjechałam dzień wcześniej z rodzicami i Leo. Podróż trwała sześć godzin. Moja mama płakała przez całą drogę, udając, że to alergia, a tato z dziwnym przejęciem słuchał radia.

– Dzisiaj – powiedziałkobiecy głos w radiu – poświęcimy całą audycję głosom osób prześladowanych przez talibów.

Tato zrobił głośniej i w zamyśleniu kiwał głową, jakby to była najbardziej fascynująca audycja na świecie, a mama zamknęła oczy i płakała. Nie z powodu osób prześladowanych przez talibów, ale przeze mnie.

Mój brat Leo byłpo prostu sobą. Siedziałobok mnie i wciskał przyciski na małym upapranym ekranie konsoli. 

– Hej – rzucił, kiedy przeszedł na kolejny poziom w swojej grze i zorientował się, że na niego patrzę.

– Hej.

– Bez ciebie w domu będzie do bani.

– Lepiej się przyzwyczaj – oświadczyłam. – Nasze wspólne dzieciństwo w zasadzie się skończyło.

– Nie mów tak.

– To prawda. Potem w końcu jedno z nas umrze. Drugie będzie musiało iść na pogrzeb i wygłosić mowę – ciągnęłam.

– Przestań, Jam – zaprotestował Leo.

Od razu pożałowałam tego, co powiedziałam, w dodatku nie wiedziałam nawet, dlaczego to zrobiłam. Byłam wciąż w złym nastroju, a Leo nie zasłużył na takie traktowanie. Miał tylko dwanaście lat, zresztą nikt nie dawał mu nawet tyle. Niektóre dzieciaki w jego klasie wyglądały, jakby mogły już mieć dzieci. Leo zaś przypomniał dziecko, które mogliby mieć. Czasem ktoś podstawił mu nogę na korytarzu, ale w zasadzie mu to nie przeszkadzało, bo znalazł sposób, żeby się nie przejmować. Odkąd skończył dziesięć lat, miał obsesję na punkcie gry ARG zatytułowanej „Nocni wędrowcy”, pełnej czarodziejskich kostek, uczniów magii i postaci nazywanych driftlordami. 

Do dziś nie wiem, co to jest driftlord. Wtedy nie rozumiałam nawet, na czym polega rzeczywistość alternatywna, ale teraz oczywiście już wiem. Rozumiem też coś, co mój brat wiedział już od dawna: czasem alternatywny świat jest dużo lepszy niż ten rzeczywisty. 

– Nie chciałam być niemiła – odezwałam się do Leo. 

– Tak wyszło – dodałam.

– Rodzice powiedzieli, że jeśli będziesz się tak zachowywać. Mam nie zwracać na to uwagi, bo...

– Bo co? – W moim głosie było wyczuwalne napięcie.

– Bo dużo przeszłaś – dokończył niepewnie. 

Prawie o tym nie rozmawialiśmy. Był taki mały. Nie mógł rozumieć, co przeszłam i co czułam

Rozmowa zmierzała donikąd, więc każde z nas zapatrzyło się w swoje okno. W końcu Leo zamknął oczy i zasnął z otwartą buzią. W samochodzie unosił się zapach farmer-

skich chipsów, które wcześniej jadł. Poczułam żal, gdy sobie uświadomiłam, że mój brat właściwie zostanie jedynakiem. Nie będzie miał normalnej starszej siostry, tylko siostrę tak zdruzgotaną, że musiała przenieść się do specjalnej szkoły w innym stanie, odległym o sześć godzin jazdy.

Rozstanie w Wooden Barn przebiegało w dużym napięciu. Mama próbowała urządzić mi pokój, podczas gdy DJ leżała na swoim łóżku i obserwowała nas z wyraźnym rozbawieniem.

– Pamiętaj, żeby codziennie dać poduszce parę kuksańców. Wtedy wypełnienie będzie równomierne – poradziła mama, kiedy układałam swoje rzeczy w szufladach.

Wyjęłam z walizki słoik konfitury truskawkowej, którą dał mi Reeve, kiedy pierwszy raz się pocałowaliśmy, i przez chwilę trzymałam chłodny szklany pojemnik w ręce. Wiedziałam, że nigdy go nie otworzę. Był prawie jak urna z prochami Reeve’a. Słoik był dla mnie świętością, zamknięcie już zawsze miało pozostać nienaruszone. Umieściłam go w górnej szufladzie komody i starannie przykryłam plątaniną bielizny, biustonoszy i koszuli nocnej z ptaszkiem Tweetym.

– Po prostu w nią uderzaj, Jam. Dobrze? – kontynuowała mama. – Uderzaj w nią jak w zbója, który chciałby cię zaatakować na ulicy.

– Mamo... – mruknęłam.

DJ wciąż nam się przyglądała i nie próbowała tego ukryć. Strasznie mnie denerwowała i nie mogłam uwierzyć, że będę musiała z nią mieszkać. 

– Po prostu walnij w nią na dole i po bokach – mówiła dalej mama, pokazując, w jaki sposób mam atakować wielką poduszkę z oparciami (nazywaną „kumplem do nauki”), którą uparła sę mi kupić w sklepie z przecenami jeszcze w Crampton.

(...)

W nowym pokoju pożegnałam się z mamą, tatą i Leo. Wszyscy byli zmartwieni, a ja czułam się pusta w środku i jakby przytłumiona. Potem przesiedziałam w stołówce nad kurczakiem, fasolką szparagową i quinoa, izolując się i nie rozmawiając z nikim, przytłoczona nowymi twarzami i głosami. Potem z trudem przespałam noc. Dziś jest pierwszy dzień zajęć w Wooden Barn, a ja siedzę skulona w łóżku.


* * *

I jak, zaciekawieni? ;)

15 czerwca 2015

Wygraj "Pod kloszem"!

Już za dwa dni, 17 czerwca 2015, premiera nowej książki z serii Myślnik od Bukowego Lasu - Pod kloszem autorstwa Meg Wolitzer. Z tej okazji specjalnie dla Was ogłaszam mały konkurs ;) Do wygrania świeżutki egzemplarz Pod kloszem. Właśnie jestem w trakcie lektury (dostałam dwa egzemplarze, więc do wygrania jest nowa, nieczytana książka!) i z całą odpowiedzialnością polecam Wam tę powieść. Zatem może ktoś z Was chciałby o nią powalczyć? ;)



REGULAMIN KONKURSU:

1. Organizatorem konkursu jest Tirindeth, właścicielka niniejszego bloga.

2. Nagrodę konkursową w postaci jednej książki ufundowało wydawnictwo Bukowy Las.

3. Konkurs trwa od 15 do 30 czerwca 2015.

4. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone w notce pokonkursowej maksymalnie do 5 lipca 2015.

5. W konkursie mogą wziąć udział wyłącznie osoby mieszkające na terenie Polski.

6. Aby móc zawalczyć o nagrodę, należy mailem na adres tirindeth@gmail.com wysłać odpowiedź na pytanie konkursowe. Forma odpowiedzi jest dowolna. W tytule maila należy wpisać "konkurs". 

7. W mailu należy również podać swoje imię oraz informacje, czy jest się obserwatorem niniejszego bloga i lajkowiczem blogowej strony na FACEBOOKU (jeśli tak, proszę podać, pod jakim nickiem obserwujesz i/lub lajkujesz).

8. Nagrodą w konkursie jest nowa książka POD KLOSZEM Meg Wolitzer.

9. Laureat o wygranej zostanie poinformowany drogą mailową oraz w stosownej notce opublikowanej na niniejszym blogu.

10. Nagroda zostanie wysłana listem poleconym po tym, jak otrzymam adres korespondencyjny od zwycięzcy.

11. Na adres czekam maksymalnie 3 dni, jeśli laureat nie wyśle w tym czasie swojego adresu, nagroda przepada.

12. Udział w konkursie może wziąć każdy i można zgłosić się tylko raz. Jeśli odkryję, że ktoś zgłosił się więcej niż jeden raz, zostanie zdyskwalifikowany.


ZADANIE KONKURSOWE:

Jaka książka, według Ciebie, jest najlepsza na smutek?

Mam nadzieję, że podzielicie się ze mą swoimi typami i ładnie to uargumentujecie (tylko bez spoilerów!). Liczę na Waszą pomysłowość :) 

Powodzenia!

20 kwietnia 2015

"Piękni głupcy" R. Clifton Spargo

„W 1939 roku Scott mieszka w Hollywood. Jest pogrążony w długach i usiłuje napisać powieść, która przywróci mu sławę. Mimo związku z redaktorką rubryki towarzyskiej, pozostaje lojalny wobec Zeldy – swojej żony, muzy i bratniej duszy. Żeby naprawić nadszarpnięte małżeństwo, Scott organizuje wyjazd na Kubę. Jednak nawet w idyllicznej scenerii Zelda i Scott nie są w stanie uciec od niebezpiecznej intensywności ich relacji. Oboje rozpaczliwie też trzymają się wspomnień z lat 20., kiedy byli młodzi, sławni i zakochani. Podróż na Kubę nieuchronnie obnaża ich utraconą niewinność i staje się ostatnim rozdziałem historii miłosnej Fitzgeraldów.

W Pięknych głupcach R. Clifton Spargo przedstawia zachwycająco barwny i intensywny, ale też prawdziwie ludzki portret Fitzgeraldów. W tej gorzkiej historii miłosnej pokazuje i chwile czułości, i ból, jaki sobie zadają.”


Zelda i Scott Fitzgeraldowie to ikony epoki jazzu – światowi, utalentowani, zbuntowani ludzie, którzy pomimo swoich możliwości i talentów, dążyli do destrukcji. R. Clifton Spargo podjął się więc niezwykle trudnego zadania – nie tylko musiał odtworzyć realia życia w latach 30., ale także wykreować wiarygodne sylwetki dwójki niezwykłych, historycznych postaci. I przyznam, że mu się to udało! Zelda według Spargo okazała się dokładnie taką osobą, jakiej się spodziewałam, zaś Scott wzbudzał we mnie wiele skrajnych uczuć, a przy tym wyjątkowo rozczulał. 

Historia została opowiedziana z punktu widzenia narratora wszechwiedzącego, który dosyć wnikliwie przedstawia uczucia i przemyślenia obojga bohaterów. Dzięki temu łatwiej czytelnikowi zrozumieć emocje, jakie targały Scottem i Zeldą – zaglądamy w ich umysły, poznając wszystkie słabości i niepewności, każdą cechę i każdą wadę charakterów Fitzgeraldów. Spargo zabiera czytelnika w podróż na Kubę, pozwala poznać ciekawych ludzi, z którymi Fitzgeraldowie mieli styczność. Język powieści jest cudowny, dojrzały, malowniczy, choć niestety zdarzały się także niefortunne zwroty, które odrobinę mnie drażniły (np. seksowne dziecko – to stwierdzenie jest w moim odczuciu wyjątkowo niesmaczne). Niemniej nie wpłynęły one na mój odbiór powieści.

R. Clifton Spargo napisał niezwykłą książkę. Piękni głupcy to nie tylko wspaniały styl, wnikliwa analiza osobowości bohaterów i przekonująca kreacja otaczającej Fitzgeraldów rzeczywistości lat 30. To przede wszystkim przepiękna, choć niezwykle smutna historia wielkiej miłości Scotta i Zeldy. Miłości, która ich niszczyła, ale bez której nie byli w stanie żyć. To opowieść o ludziach, którzy pomimo zagubienia, słabości i dzielących ich różnic, wciąż do siebie wracali i wciąż się kochali. Jestem pod wrażeniem tej opowieści – wciąga, zachwyca, wzbudza wiele emocji, momentami nawet wzrusza. Dzięki Spargo pokochałam Fitzgeraldów takimi, jacy byli naprawdę – nieco zagubionymi, kochającymi się ludźmi, których historia zmusza do zastanowienia się nad istotą prawdziwego, szczerego uczucia. Szczerze polecam Wam tę niezwykłą książkę, a sama daję jej ocenę bardzo dobrą z plusem!

Original: Beautiful Fools, The Last Affair of Zelda and Scott Fitzgerald
Wydawca: Bukowy Las
Przeł. Paulina Gąsior
Data wydania: 6.03.2015
Ilość stron: 373
Za tę przepiękną powieść dziękuję wydawnictwu Bukowy Las :)

Książka bierze udział w wyzwaniu:
 Książkowe wyzwanie 2015 – punkt Oparta na prawdziwej historii

Na koniec dodam tylko, że w trakcie poznawania opowieści o Fitzgeraldach, zupełnie przypadkiem obejrzałam film O północy w Paryżu Allena. To niezwykłe uczucie zobaczyć w filmie postaci, o których właśnie czyta się książkę! Kreacje niesamowite – Tom Hiddleston i Alison Pill dobrze wczuli się w swoje role. W sumie film super, szczerze polecam! :)

10 marca 2015

Czwarte urodziny bloga & Urodzinowy Konkurs!

Jak ten czas szybko płynie! Dziś mijają dokładnie cztery lata od chwili, gdy postanowiłam założyć na blogspocie swoją stronę z recenzjami książek! Tyle się wydarzyło od tego pamiętnego 10 marca 2011 roku. Dziś chciałabym przede wszystkim powiedzieć Wam: DZIĘKUJĘ! Dziękuję za to, że jesteście. Za to, że mam dla kogo prowadzić tego bloga. Mam nadzieję, że za rok także się tu spotkamy i będziemy świętować kolejne urodziny. Oby!

Z okazji czwartych urodzin bloga przygotowałam dla Was specjalny konkurs. Do wygrania jest 10 książek i dwa kalendarze, wszystko ułożone w cztery zestawy dla czterech szczęśliwców – ile lat blogowania, tyle nagród :P Ale najpierw przedstawię Wam regulamin.


REGULAMIN:

1. Organizatorem „Urodzinowego Konkursu” jest Tirindeth, właścicielka niniejszego bloga.

2. Nagrody konkursowe ufundowały wydawnictwa: Świat Książki, Bellona i Bukowy Las.

3. Konkurs trwa od 10.03.2015 do 30.03.2015.

4. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone w notce pokonkursowej maksymalnie do 5.04.2015.

5. W konkursie mogą wziąć udział wyłącznie osoby mieszkające na terenie Polski.

6. Aby móc zawalczyć o nagrody, należy wysłać e-mail na adres tirindeth@gmail.com, w tytule wiadomości wpisać "Urodzinowy Konkurs", a w treści podać swoje imię oraz załączyć wykonane przez siebie zdjęcie.

7. Wysyłając zdjęcie, autor pracy akceptuje regulamin niniejszego konkursu i tym samym wyraża zgodę na opublikowanie jego pracy w notce pokonkursowej.

8. Nagrodami w konkursie są cztery zestawy książek dla czterech osób.

9. Laureaci o wygranej zostaną powiadomieni drogą mailową.

10. Nagrody zostaną wysłane listami poleconymi po tym, jak otrzymam adresy korespondencyjne od zwycięzców.

11. Na adresy czekam maksymalnie 3 dni, jeśli ktoś ze zwycięzców nie wyśle w tym czasie swojego adresu, nagroda przepada.

12. Udział w konkursie może wziąć każdy i można zgłosić się tylko raz. Jeśli odkryję, że ktoś zgłosił się więcej niż jeden raz, zostanie zdyskwalifikowany.

13. Jeśli nadesłane prace nie spełnią oczekiwań jury konkursowego, zastrzegam sobie prawo do wyłonienia mniejszej ilości zwycięzców, niż przewidziane cztery osoby. Nagrody, które nie zostaną wręczone, będą przekazane na inny konkurs.

14. W jury zasiadam ja oraz Dzosefinn z bloga dzosefinn.blogspot.com.

15. Będzie mi bardzo miło, jeśli na swoich blogach umieścicie mój baner konkursowy wraz z odnośnikiem do poniższej notki ;)

A teraz czas na

ZADANIE KONKURSOWE:

Wykonaj zdjęcie przedstawiające w formie rebusa tytuł ulubionej książki. Do tego celu muszą posłużyć przedmioty, które odzwierciedlają słowa wybranego tytułu.

Przykład: Szukając Alaski (powieść Johna Greena):


Zdjęcie: Pod słowem „szukając” umieszczono lupę, zaś słowo „Alaska” zostało przedstawione dosłownie, czyli za pomocą mapy północnej części Stanów Zjednoczonych. Proste, prawda? :)

Dodatkowo na zdjęciu musi się pojawić karteczka z imieniem lub nickiem uczestnika konkursu, abym miała pewność, że fotografia nie została ściągnięta z internetu.

Warunek konieczny: Na zdjęciu nie może się pojawić książka!

Uwaga: Proszę nie wysyłać w mailu tytułu książki, do którego odnosi się Wasza praca.

Kryterium oceniania zdjęć: Czytelny rebus, a także estetyczne wykonanie zdjęcia. Czyli jeśli ktoś stworzy nieczytelny rebus, z którego w żaden sposób nie będziemy umiały odczytać tytułu książki, autor pracy będzie miał niewielkie szanse na zwycięstwo. Liczymy na Waszą pomysłowość i jak najlepszy dobór przedmiotów, z których będziemy mogły odgadnąć, jaki tytuł został ukryty w prezentowanym rebusie.

A teraz czas na

NAGRODY:


Miejsce 1: Misja 100, Prawo do Światła, Kobiety Niepokorne


Miejsce 2: Na drugim brzegu Bosforu, Prawo do Światła, Kobiety Niepokorne


Miejsca 3 i 4: August Nacht, Życie w PRL + kalendarz Leniwej Niedzieli

 A więc

 POWODZENIA! :)

04 stycznia 2015

"W śnieżną noc" Maureen Johnson, John Green, Lauren Myracle

„Trzy gwiazdy literatury młodzieżowej, z kultowym pisarzem, Johnem Greenem na czele, napisały na czas Gwiazdki trzy połączone ze sobą opowiadania.

Punktem wyjścia jest burza śnieżna, która w Wigilię kompletnie zasypuje miasteczko Gracetown. Na tle lśniących białych zasp pięknie prezentują się prezenty przewiązane wstążeczkami i kolorowe światełka połyskujące w nocy wśród wirujących płatków śniegu.

Śnieżyca zamienia małe górskie miasteczko w prawdziwie romantyczne ustronie. A przynajmniej tak się wydaje… Bo przecież przedzieranie się z unieruchomionego pociągu przez mroźne pustkowia zazwyczaj nie kończy się upojnym pocałunkiem z czarującym nieznajomym. I nikt nie oczekuje, że dzięki wyprawie przez metrowe zaspy do Waffle House uda się odkryć uczucie do wieloletniej przyjaciółki. Albo że powrót prawdziwej miłości rozpocznie się od nieprzyzwoicie wczesnej porannej zmiany w Starbucksie. Jednak w śnieżną noc, kiedy działa magia Świąt, zdarzyć może się wszystko…”


źródło
W śnieżną noc to zbiór trzech, ściśle ze sobą powiązanych opowiadań świątecznych autorstwa trójki amerykańskich powieściopisarzy – Maureen Johnson, Johna Greena i Lauren Myracle. Choć każde opowiadanie napisał inny twórca, wszystkie łączy miejsce akcji, bohaterowie oraz aura Gwiazdki. Nie ukrywam, że sięgnęłam po ten zbiór właśnie ze względu na świąteczny klimat – chciałam poczuć tę niepowtarzalną atmosferę, której doświadczałam jako dziecko. Czy się udało?

Podróż wigilijna to pierwsze opowiadanie w zbiorze, a jego autorką jest Maureen Johnson. Nie ukrywam, że na początku było mi ciężko wgryźć się w tę opowieść – może dlatego, że irytowała mnie główna bohaterka, Jubilatka. Później jednak coś „zaskoczyło” i opowieść o niezwykłym spotkaniu podczas śnieżycy na przedmieściach Gracetown niesamowicie mnie wciągnęła, a finał bardzo ucieszył. Muszę także przyznać, że to najbardziej „świąteczna” historia w tej książce.


Całą recenzję możecie przeczytać na stronie BookGeek:


Za książkę dziękuję BookGeek :)

Original: Let It Snow: Three Holiday Romances
Wydawca: Bukowy Las
Data premiery: 19.11.2014
Ilość stron: 312

18 lipca 2014

"Maria Antonina. Z pałacu na szafot" Juliet Grey

„Trzeci tom trylogii o Marii Antoninie, pochodzącej z Austrii królowej Francji, żonie Ludwika XVI.
Portret najsłynniejszej i otoczonej najczarniejszą legendą władczyni Francji, jednej z najtragiczniejszych postaci kobiecych w historii Europy.

Wersal 1789 rok. Kiedy wzbierająca rebelia dociera do bram pałacu, w spokojnie płynące, dostatnie życie Marii Antoniny wdziera się gwałt i przemoc. Jej dawniej lojalni poddani dążą do obalenia monarchii, więc dziedzicom korony francuskiej grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Po wymuszonej przeprowadzce do pałacu Tuileries rodzina królewska żyją w oku rewolucyjnego cyklonu. Zewsząd otaczają ją wrogowie, a sojuszników pozostała zaledwie garstka. Choć większość gróźb politycznych wymierzona jest bezpośrednio w królową, Maria Antonina nie przestaje być lojalną żoną i matką, wiernie stojącą u boku swojego męża, Ludwika XVI, ze wszystkich sił chroniącą dzieci. W tajemnicy przed nieprzyjaciółmi szuka sposobów wydostania rodziny ze szponów rebeliantów, wkrótce przekonuje się jednak, że przed niebezpieczeństwem nie ma ucieczki i że żadne z nich nie uniknie straszliwego losu.

O to, czy Maria Antonina była przyjacielem czy wrogiem francuskiego ludu, historycy będą spierać się nadal. Grey ukazała kontrowersyjną królową jako osobę pełną wdzięku i ludzkich uczuć.”


Nadeszły mroczne czasy dla dynastii Burbonów – oto Francję ogarnia szał rewolucji, a nienawiść ludu wymierzona jest w królową, Marię Antoninę. Ludwik XVI mimo niebezpieczeństwa i gróźb, nie chce przelewu krwi i stanowczo odmawia wkroczenia wojsk do Wersalu. Rodzina królewska musi opuścić pałac i udać się do Paryża, aby pod bacznym okiem strażników planować dalsze działania. Wkrótce odkrywają jednak, że zewsząd otaczają ich wrogowie i zdrajcy. Chwile względnego bezpieczeństwa okazują się złudne, a monarchowie zostają poddani próbom charakterów i odwagi. I powoli zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że nie ma już dla nich ratunku…

Maria Antonina. Z pałacu na szafot to już ostatnia część serii autorstwa amerykańskiej pisarki – Juliet Grey. W swojej trylogii autorka przybliża czytelnikom postać Marii Antoniny, do dziś uznawanej za królową kontrowersyjną i owianą tajemnicą. Po lekturze drugiej części serii odczuwałam wobec Antoniny sporą niechęć – niewątpliwie austriacka arcyksiężniczka nie należała do najrozważniejszych, a jej rozrzutność i umiłowanie do przerysowanego wręcz bogactwa szybko doprowadziły ją do trudnej sytuacji, jednocześnie pogrążając lud francuski w niezadowoleniu. Nie sądziłam jednak, że historia, którą Juliet zaserwowała w trzeciej części trylogii, tak bardzo mną wstrząśnie i odmieni moje podejście do Marii Antoniny. Nagle zamiast kapryśnej, denerwującej lalki zobaczyłam w Antoninie oddaną matkę i żonę, która walczyła o bezpieczeństwo swoich najbliższych. A dzięki pierwszoosobowej narracji z punktu widzenia Antoniny, jeszcze lepiej mogłam zrozumieć i poczuć emocje głównej bohaterki, którą los tak bardzo doświadczył i zmusił do przeżywania wielu strasznych chwil.

Juliet Grey poświęciła 5 lat życia na przestudiowanie prawdopodobnie wszystkich dostępnych materiałów źródłowych mówiących o Marii Antoninie i jej bliskich. Dzięki temu powieść Juliet nabrała niesamowitego wydźwięku – w moim odczuciu to doskonały przykład dobrze skonstruowanej powieści historycznej, choć przy wielu wątkach możemy mówić o fikcji literackiej. Historia przedstawiona oczami królowej Francji, zwłaszcza w tym ostatnim tomie, nabrała dramatycznego wydźwięku, co nie pozostawia czytelnika obojętnym. Atutem ostatniego tomu jest także dodatek od autorki, w którym Juliet opowiada nie tylko o swojej pracy nad trylogią, ale także – powołując się na źródła historyczne – przytacza dalsze losy osób związanych z królową Francji.

Maria Antonina. Z pałacu na szafot to wstrząsający obraz ostatnich lat życia Ludwika XVI i jego małżonki oraz bliskich przyjaciół. To pełna brutalności, zdrad i okrucieństwa opowieść o krwawej rewolucji, która na zawsze odmieniła oblicze Francji. Ale to także historia kobiety, która ponad wszystko pragnęła bezpieczeństwa dla swoich najbliższych. Nie ukrywam, że o niektórych okropieństwach, jakich dopuszczali się Francuzi względem swoich władców, aż trudno było czytać. Nie ukrywam również, że historia ta bardzo mną wstrząsnęła i wywołała wiele emocji. Ba! Przy zakończeniu miałam absolutnie ściśnięte ze strachu i smutku gardło, czego się zupełnie nie spodziewałam. Do ostatniego słowa powstrzymywałam łzy, których w końcu nie mogłam już zatrzymać. Historia Marii Antoniny mnie po prostu poraziła. I sprawiła, że zupełnie inaczej spojrzałam na tę nieszczęsną kobietę, która, pomimo swoich błędów i niezbyt udanego panowania, nie zasłużyła na tak straszny los. Ostatni tom trylogii otrzymuje ode mnie w pełni zasłużoną ocenę 5+/6. Jestem skłonna stwierdzić nawet, że to najlepsza część serii! Szczerze polecam!

Original: Confessions of Marie Antoinette
Wydawca: Bukowy Las
Data wydania: 20.06.2014
Ilość stron: 400
Za książkę dziękuję wydawnictwu Bukowy Las :)

Moje recenzje poprzednich tomów:
#1 Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu
#2 Maria Antonina. W Wersalu i Petit Trianon

07 czerwca 2014

FRAGMENT: "19 razy Katherine" John Green

W środę, 4 czerwca 2014, premierę miała kolejna powieść Johna Greena wydana w Polsce nakładem Bukowego Lasu. Specjalnie dla fanów autora prezentuję dziś fragment 19 razy Katherine :)

19 RAZY KATHERINE
John Green

Katherine V uważała, że chłopcy są odrażający.
Katherine X chciała się tylko przyjaźnić.
Katherine XVIII rzuciła go drogą mailową.
K-19 złamała mu serce.
Colin Singleton gustuje wyłącznie w dziewczętach o imieniu Katherine. A te zawsze go rzucają. Gwoli ścisłości, stało się tak już dziewiętnaście razy.
Ten uwielbiający anagramy, zmęczony życiem cudowny dzieciak wyrusza w podróż po Ameryce ze swoim najlepszym przyjacielem Hassanem, wielbicielem reality show Sędzia Judy. Chłopcy mają w kieszeni dziesięć tysięcy dolarów, goni ich krwiożercza dzika świnia, ale za to nie towarzyszy im ani jedna Katherine. Colin rozpoczyna pracę nad Teorematem o Zasadzie Przewidywalności Katherine, za pomocą którego ma nadzieję przepowiedzieć przyszłość każdego związku, pomścić Porzuconych tego świata i w końcu zdobyć tę jedyną.
Miłość, przyjaźń oraz martwy austro-węgierski arcyksiążę składają się na prawdziwie wybuchową mieszankę w tej przezabawnej, wielowarstwowej powieści o poszukiwaniu samego siebie.


FRAGMENT:

(drugi)
(...)
– Chcę wpełznąć w jakąś dziurę i umrzeć – beznamiętnie wyznał Colin wprost w kremowy dywan.
– O kurde! – skomentował Hassan, powoli wypuszczając powietrze.
– Pragnąłem w życiu tylko tego, by Katherine mnie kochała i bym mógł osiągnąć coś znaczącego. No i popatrz.
No popatrz tylko...
– Patrzę. I zapewniam cię, kafir, że nie podoba mi się ten widok. I zapach też, jeśli mogę dodać. – Hassan położył się na łóżku, pozwalając przyjacielowi jeszcze przez chwilę rozpaczać.
– Zupełna porażka. A jeżeli już nic się nie zmieni? Jeżeli za dziesięć lat będę ślęczał w jakiejś pierdzielonej klitce nad księgą przychodów i uczył się na pamięć wyników baseballu, łudząc się, że „moja” drużyna skopie innym tyłki, i nie będę miał Katherine ani nigdy nie zrobię nic znaczącego, i zostanę kompletnym zerem?
Hassan usiadł, kładąc dłonie na kolanach.
– Widzisz, dlatego musisz uwierzyć w Boga. Ponieważ ja nawet nie liczę na to, że będę miał własną klitkę, a jestem szczęśliwy jak świnia w kupie gnoju.
Colin westchnął, bo choć Hassan nie był wcale tak bardzo religijny, często w żartach usiłował go nawracać.
– Jasne. Wiara w Boga. Super pomysł! Chciałbym też wierzyć, że polecę w przestrzeń kosmiczną na grzbiecie gigantycznego pingwina i bzyknę Katherine XIX w stanie nieważkości.
– Singleton, nie spotkałem jeszcze człowieka, któremu wiara w Boga byłaby bardziej potrzebna niż tobie.
– A tobie potrzebne są studia – odparował Colin. Hassan mruknął coś pod nosem. Skończył liceum wcześniej niż kumpel, ale wziął sobie rok wolnego, mimo że przyjęto go na Uniwersytet Loyola w Chicago. Ponieważ znów nie zapisał się na zajęcia w semestrze jesiennym, zanosiło się, że rok wolnego wkrótce przejdzie w dwa lata.
– Nie zmieniaj tematu – zaprotestował. – To nie ja jestem tak zdołowany, że nie mogę dźwignąć się z podłogi ani spłukać własnych rzygów, koleś. A wiesz dlaczego? Bo Bóg jest ze mną.
– Przestań mnie dręczyć. – Wysiłki kolegi nadal nie rozbawiły Colina.
Hassan zerwał się z łóżka, usiadł okrakiem na plecach przyjaciela i przytrzymał go za ramiona.
– Nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem! – zawołał. – Powtarzaj za mną, sitzpinkler! La ilaha illa-llah!
– Colin zaczął się w końcu śmiać, z trudem łapiąc oddech pod ciężarem Hassana, który też wybuchnął śmiechem. – Próbuję ocalić twój chudy tyłek przed piekłem!
– Złaź ze mnie, bo inaczej znajdę się tam dość prędko – wysapał Colin.
Hassan wstał i nagle zapytał poważnie:
– No więc na czym dokładnie polega problem?
– Problem polega dokładnie na tym, że mnie rzuciła.
Że jestem samotny. O Boże, znów jestem samotny! A poza tym przegrałem życie, gdyby śnie zauważył. Jestem skończony. Jestem tylko „byłym”! Byłym chłopakiem Katherine XIX. Byłym cudownym dzieckiem. Byłym potencjalnym geniuszem. Aktualnym bezwartościowym zerem. – Jak wiele razy wyjaśniał Hassanowi, istnieje ogromna różnica między określeniami „cudowne dziecko” i „geniusz”.
Cudowne dzieci bardzo szybko uczą się tego, co inni już wiedzą, geniusze zaś odkrywają to, czego nikt inny jeszcze nie wie. Cudowne dzieci kują, geniusze tworzą. Znakomita większość cudownych dzieci wcale nie wyrasta na cudownych dorosłych. Niestety Colin miał niemalże absolutną pewność, że on sam należy do tej nieszczęsnej większości.
Hassan usiadł na łóżku i pogładził się po zarośniętym szczeciną drugim podbródku.
– Czy prawdziwym problemem jest Katherine, czy twój geniusz?
– Tak bardzo ją kocham – odrzekł Colin. Ale tak naprawdę w jego umyśle oba problemy były ze sobą ściśle powiązane. Chodziło o to, że ten wyjątkowy, wspaniały, bystry chłopak... Cóż, wcale taki nie był. Czuł, że nie ma żadnego znaczenia jako człowiek. Colin Singleton, słynny cudowny dzieciak, słynny weteran związków z Katherine’ami, słynny nerd i sitzpinkler, nie miał znaczenia ani dla Katherine XIX, ani dla świata. Zupełnie nagle nie był niczyim chłopakiem i niczyim geniuszem. A to – by użyć trudnego słowa, którego można się spodziewać po nieprzeciętnie inteligentnej osobie – było naprawdę słabe.
– Ponieważ kwestia geniuszu – kontynuował Hassan, jakby Colin wcale nie wyznał miłości – się nie liczy. Chodzi ci tylko o sławę.
– Wcale nie. Chcę mieć jakieś znaczenie – podkreślił Colin.
– Jasne. Jak powiedziałem, pragniesz sławy. Sława równa się dzisiaj popularności. A nie będziesz następną amerykańską top model, na sto procent. Chcesz więc być następnym amerykańskim top geniuszem, a teraz po prostu – nie odbieraj tego zbyt osobiście – biadolisz, że to się jeszcze nie stało.
– Nie pomagasz – mruknął Colin w dywan. Po chwili uniósł twarz i spojrzał na przyjaciela.
– Wstawaj – zarządził Hassan, wyciągając do niego rękę. Colin chwycił ją, podciągnął się, a potem próbował puścić, ale przyjaciel tylko wzmocnił uścisk. – Kafir, masz bardzo skomplikowany problem, który można bardzo łatwo rozwiązać.

(trzeci)

– Wyruszamy w podróż samochodem – oznajmił Colin. U jego stóp stała wypchana torba i leżał plecak wypakowany książkami. Chłopcy i rodzice Colina siedzieli naprzeciwko siebie na dwóch identycznych czarnych skórzanych sofach.
Mama rytmicznie kręciła głową niczym zdegustowany metronom.
– Ale d o k ą d? – zapytała. – I dlaczego?
– Bez urazy, proszę pani – odrzekł Hassan, kładąc stopy na stoliku do kawy (czego nie wolno było robić) – ale umyka pani sedno. Nie istnieje żadne „dokąd” ani „dlaczego”.
– Pomyśl o tym wszystkim, co mógłbyś robić w wakacje, Colinie. Mógłbyś pouczyć się sanskrytu – odezwał się tato. – Wiem, że bardzo ci na tym zależało*. Naprawdę będziesz szczęśliwy, jeżdżąc samochodem bez celu? To do ciebie niepodobne. Zachowujesz się, jakbyś skapitulował.
– Przed czym, tato?
Tato się zastanowił. Zawsze się zastanawiał po usłyszeniu pytania, a następnie formułował wypowiedź pełnymi zdaniami bez żadnych zająknięć czy powtórzeń – jakby nauczył się jej na pamięć.
– Z przykrością to mówię, Colinie, ale jeśli chcesz się dalej rozwijać intelektualnie, musisz pracować znacznie ciężej niż do tej pory. Inaczej możesz zmarnować swój potencjał.
– W zasadzie – odparł Colin – wydaje mi się, że już go zmarnowałem

Być może to dlatego, że Colin nigdy w życiu nie rozczarował swoich rodziców: nie pił, nie brał narkotyków, nie palił papierosów, nie malował oczu czarną kredką, nie przesiadywał po nocach, nie dostawał złych ocen, nie przekłuł sobie języka ani nie wytatuował na plecach: „KATHERINE FOREVER”. Może czuli się winni, że go w jakimś sensie zawiedli i to przez nich znalazł się w opłakanym położeniu? A może chcieli spędzić kilka tygodni sami, żeby na nowo rozniecić ogień miłości? W każdym razie pięć minut po przyznaniu się do zmarnowania potencjału Colin Singleton siedział za kierownicą swojego długaśnego szarego oldsmobile’a znanego jako Katafalk Szatana.
– Dobra, teraz tylko musimy podjechać do mnie – oznajmił Hassan – wziąć trochę ciuchów i jakimś cudem przekonać moich rodziców, żeby puścili mnie w podróż po Ameryce.
– Możesz powiedzieć, że znalazłeś pracę, na przykład na jakimś obozie czy coś w tym rodzaju – podpowiedział Colin.
– Jasne, tylko że nie zamierzam okłamywać mamy, bo tylko skończone bydlę łże własnej matce.
– Hm.
– No, ale ktoś inny mógłby ją okłamać. Jakoś bym to przeżył.
– Dobra – zgodził się Colin.
Kilka minut później zaparkowali na drugiego w dzielnicy Ravenswood w Chicago i wyskoczyli z auta. Colin wpadł do domu tuż za przyjacielem. Mama Hassana drzemała w fotelu w starannie urządzonym salonie.
– Hej, mamo! – zawołał chłopak. – Pobudka!
Przebudziła się i z uśmiechem przywitała chłopców po arabsku. Colin zaczął mówić w tym samym języku:
– Rzuciła mnie dziewczyna, jestem bardzo przygnębiony, więc razem z Hassanem wybieramy się na... hm... takie wakacje, kiedy zwiedza się świat samochodem. Nie znam tego słowa po arabsku.
Pani Harbish pokręciła głową i wydęła usta.
– A nie mówiłam, żebyś nie zadawał się z dziewczynami? – powiedziała po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. – Hassan jest grzecznym chłopcem, nie zajmuje się „randkowaniem”. I popatrz, jaki jest szczęśliwy. Powinieneś brać z niego przykład.
– Tego właśnie będzie mnie uczył podczas wyjazdu – zapewnił ją Colin, choć trudno byłoby bardziej minąć się z prawdą. Hassan wtoczył się z powrotem do pokoju, taszcząc częściowo zapiętą torbę, z której wysypywały się ubrania.
– Ohiboke*, mamo – powiedział, schylając się, żeby pocałować ją w policzek.
Wtem do salonu wszedł ubrany w piżamę pan Harbish.
– Nigdzie nie pojedziesz! – oświadczył po angielsku.
– Tato! Muszę. Spójrz na niego. Jest zupełnie zdołowany. – Colin zerknął na pana Harbisha, starając się wyglądać na możliwie najbardziej zdołowanego. – Pojedzie ze mną albo beze mnie, a tak przynajmniej będzie miał kogoś, kto się nim zaopiekuje.
– Colin to dobry chłopak – zapewniła męża pani Harbish.
– Będę dzwonił codziennie – dodał Hassan. – Nie wyjedziemy wcale na długo. Wrócimy, gdy tylko mu się poprawi.
Colin, improwizując, wpadł na pomysł.
– Chcę załatwić Hassanowi pracę – zwrócił się do pana Harbisha. – Obaj musimy się nauczyć, że naprawdę warto ciężko pracować.
Pan Harbish przyjął jego słowa pomrukiem aprobaty, po czym zwrócił się do syna:
– Przede wszystkim musisz się nauczyć, że nie warto oglądać tej okropnej Sędzi Judy. Jeżeli przed upływem tygodnia zadzwonisz z informacją, że masz robotę, to możesz sobie zostać, jak długo zechcesz i gdzie zechcesz.
Hassan jakby nie zauważył przytyku.
– Dziękuję, tato – wymamrotał potulnie.
Ucałował mamę w oba policzki i pospieszył do drzwi.
– Co za drań! – wybuchnął, gdy już znalazł się bezpiecznie w Katafalku. – Może oskarżać mnie o lenistwo, ale ubliżać najlepszej w Ameryce telewizyjnej sędzi, to już totalne przegięcie!

Hassan zapadł w sen koło pierwszej w nocy, a Colin, rozbudzony dzięki kupionej na stacji kawie z dużą ilością śmietanki oraz upojony poczuciem samotności na autostradzie nocą, pędził na południe przez Indianapolis drogą I-65. Noc była ciepła jak na początek czerwca, a ponieważ w Katafalku Szatana w tym tysiącleciu nie działała klimatyzacja, Colin uchylił okna. Cudowne w prowadzeniu samochodu było to, że na tyle pochłaniało uwagę – auto zaparkowane na poboczu, może to gliny; zwolnij; trzeba wyprzedzić tego tira; włącz migacz; spójrz w tylne lusterko; sprawdź martwe pole i, dobrze, na lewy pas – że nie czuł palącej dziury w brzuchu.
By zająć czymś myśli, przypominał sobie inne dziury w innych wnętrznościach. Pomyślało arcyksięciu Franciszku Ferdynandzie zamordowanym w roku 1914. Spoglądając na krwawiącą ranę w swojej piersi, arcyksiążę powiedział:
– To drobiazg.
Mylił się. Bez wątpienia arcyksiążę Franciszek Ferdynand miał znaczenie dla świata, choć nie był ani cudownym dzieckiem, ani geniuszem: zamach na niego dał początek pierwszej wojnie światowej, więc następstwem jego śmierci było 8 528 831 kolejnych.
Colin tęsknił za Katherine. Tęsknota rozbudzała go bardziej niż kawa, więc kiedy Hassan godzinę wcześniej zaproponował, że go zmieni za kierownicą, Colin się nie zgodził. Prowadzenie samochodu pomagało mu – zwolnić do stu dziesięciu; Boże, ależ mi wali serce, nie znoszę smaku kawy; ale jestem nakręcony; wyprzedzić ciężarówkę; dobrze; na prawy pas; a teraz tylko moje reflektory przeciwko ciemności. Dzięki temu samotność nie rozdzierała go na strzępy. Prowadzenie auta było czymś w rodzaju myślenia – jedynym, jaki mógł znieść. Ale mimo to tuż poza zasięgiem przednich świateł ciągle majaczyła myśl: zostałem porzucony. Przez dziewczynę o imieniu Katherine. Po raz dziewiętnasty.
Jeśli chodzi o dziewczyny (a w wypadku Colina często o nie chodziło), każdy ma swój typ. Jego typu nie określały cechy fizyczne, lecz lingwistyczne: lubił imię Katherine. Nie Katy, Kat, Kitty czy Cathy, Rynn, Trina, Kay, Kate lub, Boże broń, Catherine. K-A-T-H-E-R-I-N-E. Do tej pory chodził z dziewiętnastoma dziewczynami. Wszystkie miały na imię Katherine. I wszystkie – co do jednej – go porzuciły.
Colin wierzył, że na świecie istnieją dwa rodzaje ludzi: Porzucający i Porzucani. Wiele osób uważa się za reprezentantów obu kategorii naraz, ale mylą się: człowiek ma predyspozycje albo do jednego losu, albo do drugiego. Porzucający nie zawsze muszą łamać serca, a Porzucani nie zawsze muszą mieć serca złamane, lecz wszystkich charakteryzuje inklinacja w tę lub w tamtą stronę*.
Może Colin powinien był już przywyknąć do rytmu uczuciowych wzlotów i upadków? Przecież umawianie się z kimś kończy się zawsze tak samo, czyli kiepsko. Jeśli się nad tym zastanowić, co Colin robił często, wszystkie związki kończą się (1) zerwaniem, (2) rozwodem albo (3) śmiercią. Lecz Katherine XIX była inna – czy może inna się wydawała. Kochała go, a on żarliwie odwzajemniał jej miłość. I nadal tak było – odkrył, że jadąc teraz samochodem, cały czas powtarza w myślach: „Kocham cię, Katherine”. To imię brzmiało inaczej, gdy odnosiło się do niej. Przestawało być tylko imieniem, na punkcie którego od dawna miał obsesję, a stawało się słowem opisującym wyłącznie tę jedyną, słowem pachnącym bzem, określającym błękit jej oczu i długość rzęs.
Na tylnym siedzeniu Hassan sapał i powarkiwał, jakby śnił, że jest owczarkiem niemieckim. Wiatr wpadał przez uchylone okna, a Colin wciąż dumało Porzucających, Porzucanych i o arcyksięciu. Czuł nieustające palenie w brzuchu. To jest dziecinne i żałosne, myślał. Jesteś żenujący. Daj sobie spokój, daj sobie spokój, daj sobie spokój.
Ale w sumie nie do końca wiedział, co oznacza „to”.

KATHERINE I: POCZĄTEK (POCZĄTKU)

Rodzice uważali go za zupełnie zwykłe dziecko aż do pewnego czerwcowego poranka. Colin, który miał wówczas dwadzieścia pięć miesięcy, siedział w wysokim krzesełku, jedząc śniadanie nieokreślonego warzywnego pochodzenia, a jego ojciec po drugiej stronie małego kuchennego stołu czytał „Chicago Tribune”. Malec był chudy jak na swój wiek, ale wysoki, i miał wielką szopę brązowych loków, które otaczały jego głowę z iście einsteinowską nieprzewidywalnością.
– „Wydrapana grahama” – powiedział, przełknąwszy kęs. – Nie chcę zielonego – dodał, mając na myśli swój posiłek.
– Co mówisz, kolego?
– „Wydrapana grahama”. Poproszę frytki, dziękuję*.
Tato odwrócił gazetę i spojrzał na nagłówek na frontowej stronie. To było pierwsze wspomnienie Colina: ojciec powoli opuszczający gazetę i uśmiechający się do niego. Oczy miał okrągłe ze zdumienia i radości, a uśmiech promienny.
– CINDY! NASZ SYN CZYTA GAZETĘ! – zawołał.
Rodzice Colina należeli do tych ludzi, którzy naprawdę, ale to naprawdę lubią czytać. Mama uczyła francuskiego w prestiżowej i drogiej szkole Kalman w centrum, a tata był profesorem socjologii na Uniwersytecie Northwestern, na pół noc od miasta. Zatem po „Wydrze pana Grahama” rodzice zaczęli z Colinem czytać wszędzie i zawsze – głównie po angielsku, ale czasami też z francuskich książeczek z obrazkami.
Cztery miesiące później zapisali go do przedszkola dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Niestety przedszkole oznajmiło, że chłopiec reprezentuje zbyt wysoki poziom, a poza tym nie przyjmują maluchów nieprzyuczonych do nocnika. Skierowali Colina do psychologa na Uniwersytecie Chicagowskim.
I tak cudowne dziecko, nie zawsze powstrzymujące mocz, wylądowało w małym, pozbawionym okien gabinecie na South Side na rozmowie z panią profesor w rogowych okularach. Pani kazała mu znajdować schematy w ciągach liczb i liter oraz przestawiać wielokąty. Pytała, który obrazek nie pasuje do reszty. Zadawała nieskończenie wiele cudownych pytań i Colin ją za to uwielbiał. Do tej pory większość pytań dotyczyła tego, czy się zsikał w majtki i czy mógłby łaskawie zjeść jeszcze trochę tych nieszczęsnych warzyw.
Po godzinnym przesłuchaniu pani profesor oznajmiła:
– Chciałabym ci podziękować za niezwykłą cierpliwość, Colinie. Jesteś bardzo wyjątkowym dzieckiem.
„Jesteś bardzo wyjątkowym dzieckiem”. Colin miał często słyszeć to zdanie, a mimo to jakimś sposobem nigdy nie miał go dość.
Pani w rogowych okularach zaprosiła do gabinetu mamę Colina. Opowiadała jej o tym, że syn jest błyskotliwy i wyjątkowy, a Colin bawił się drewnianymi klockami z literami alfabetu. Wbił sobie drzazgę, przerabiając KULA na LUKA – był to pierwszy anagram, jaki pamiętał.
Pani profesor wyjaśniła mamie, że tak uzdolnionego chłopca trzeba wspierać, ale nie wywierać na niego nadmiernej presji, i ostrzegła:
– Proszę nie mieć wygórowanych oczekiwań. Dzieci takie jak Colin bardzo szybko przetwarzają informacje.
Potrafią w niezwykły sposób koncentrować się na zadaniach. Ale Colin ma takie same szanse na zdobycie Nagrody Nobla jak każde inne przeciętnie inteligentne dziecko.
Tego wieczoru ojciec podarował mu nową książkę: Brakujący element Shela Silversteina. Colin siedział na kanapie obok taty i małymi rączkami przerzucał wielkie strony, czytając szybko i przerywając tylko po to, by zapytać, czy „może” oznacza to samo co „morze”. Kiedy skończył, zdecydowanym gestem zamknął książeczkę.
– Podobała ci się? – zapytał tato.
– Tak – potwierdził chłopiec. Lubił książki, ponieważ uwielbiał sam akt czytania, magię przemieniającą linie na papierze w słowa w jego głowie.
– A o czym była? – dopytywał ojciec.
Colin poło żył książkę na kolanach taty i odpowiedział:
– Kółko zgubiło swoją część. Ta część jest w kształcie pizzy.
– W kształcie pizzy czy kawałka pizzy? – Tato z uśmiechem pogładził syna wielką dłonią po głowie.
– Masz rację, tatusiu. Kawałka pizzy. I kółko jej szuka. Znajduje dużo niepasujących części, aż w końcu trafia na swój kawałek. Ale zostawia go. I to już koniec.
– Nie czujesz się czasami jak kółko, któremu brakuje kawałka? – zadumał się ojciec.
– Tatusiu, ja nie jestem kółkiem, jestem chłopcem.
Uśmiech ojca przygasł: cudowne dziecko umiało czytać, ale nie rozumiało. Gdyby tylko Colin pojął, że brakuje mu jakiejś części, że nieumiejętność dostrzeżenia siebie w historii o kółku stanowi problem nie do naprawienia, wiedziałby, że reszta świata z czasem go dogoni. Odwołując się do innej historii, którą znał na pamięć, ale nie do końca rozumiał: gdyby tylko wiedział, że opowieść o żółwiu i zającu dotyczy czegoś więcej niż żółwia i zająca, zaoszczędziłby sobie sporo rozczarowań
Trzy lata później poszedł do pierwszej klasy w szkole Kalman – za darmo, ponieważ jego mama tam pracowała – i był zaledwie o rok młodszy od swoich kolegów. Ojciec zmuszał go do coraz bardziej wytężonej nauki, ale Colin nie należał do tych cudownych dzieci, które idą na studia w wieku jedenastu lat. A poza tym rodzice chcieli, by edukacja syna przebiegała w miarę normalnym trybem ze względu na, jak to ujmowali, „korzyści towarzyskie”.
Jednak życie towarzyskie Colina nigdy nie wyglądało korzystnie. Niezbyt dobrze szło mu zawieranie przyjaźni. Po prostu miał zainteresowania całkiem odmienne niż koledzy. Na przykład ulubionym zajęciem Colina podczas przerw było udawanie robota. Podchodził do Roberta Casemana sztywnym krokiem z bezwładnie zwieszonymi ramionami i monotonnym głosem oznajmiał:
– JESTEM ROBOTEM. ODPOWIEM NA KAŻDE PYTANIE. CHCESZ WIEDZIEĆ, KTO BYŁ CZTERNASTYM PREZYDENTEM USA?
– No dobra – mówił Robert – mam pytanie: czemu jesteś takim upierdem, Krzywy Kinolu?
Mimo że imię Colina wymawiało się inaczej, ulubioną zabawą Roberta Casemana w pierwszej klasie było przezywanie go „Krzywym Kinolem”, dopóki Colin się nie rozpłakał, co następowało dość szybko, ponieważ był, jak to ujmowała mama, „wrażliwym chłopcem”. Przecież on tylko chciał się pobawić w robota. Co w tym złego?
W drugiej klasie Robert Caseman i jego ferajna trochę dojrzeli. W końcu zrozumieli, że „słowa nie ranią, za to kije i kamienie kości połamią”, więc wymyślili Ręczną Rozrywkę*. Kazali Colinowi kłaść się na ziemi (a on z jakiegoś powodu się zgadzał), po czym czterech kolesiów chwytało go za kończyny i każdy ciągnął w swoją stronę. Przypominało to rozciąganie na kole tortur, tyle że w wykonaniu siedmiolatków nie groziło śmiercią, za to było poniżające i głupie. Colin czuł się przez to, jakby nikt go nie lubił, co właściwie było prawdą. Pocieszała go jedynie myśl, że pewnego dnia będzie coś znaczył. Będzie sławny, a oni nie. Mama twierdziła, że przede wszystkim dlatego go dręczą.
– Są po prostu zazdrośni – wyjaśniała. Ale Colin wiedział lepiej. Nie byli zazdrośni, lecz zwyczajnie go nie lubili. Czasami prawda bywa bardzo prosta.
Zatem Colin i jego rodzice odczuli wielką ulgę, gdy tuż po rozpoczęciu trzeciej klasy chłopak zaistniał towarzysko, zdobywając (przelotnie) serce najładniejszej ośmiolatki w Chicago.

* Choć to żałosne, tato mówił prawdę. Colin rzeczywiście chciał się uczyć sanskrytu. To coś w rodzaju Mount Everestu martwych języków.

*„Kocham cię” po arabsku.

* Graficzne przedstawienie tej koncepcji może pomóc ją zrozumieć. Colin wyobrażał sobie dychotomię Porzucający/Porzucany jako krzywą Gaussa. Większość ludzi plasuje się gdzieś pośrodku, np. są albo umiarkowanymi Porzucającymi, albo umiarkowanymi Porzucanymi. Na obu biegunach znajdują się Katherine’y i Colinowie.

* Jak każda sprytna małpka Colin dysponował bogatym słownictwem i ubogą ortografią. Nie wiedział, że Graham pisany wielką literą to imię, a „wydra” i „pana” to osobne słowa. Wybaczmy mu. Miał tylko dwa lata.

* Nazwę tę, tak dla ścisłości, wymyślił Colin. Inni nazywali to ćwiczenie „rozciąganiem”, ale pewnego razu tuż przed rozpoczęciem zabawy, Colin zawołał: „Tylko nie róbcie mi Ręcznej Rozrywki!”. Określenie było tak trafne, że z miejsca się przyjęło.

Przeł. Magda Białoń-Chalecka

I jak, zaciekawieni? :)