"Mroczny kochanek – to trzymająca w napięciu powieść grozy z fascynującym wątkiem miłosnym w tle. To barwna opowieść o bezlitosnej walce tajnego bractwa wampirów z ich odwiecznymi prześladowcami, rozgrywającej się w realiach współczesnej Ameryki. Członkowie Bractwa Czarnego Sztyletu to młodzi przystojni mężczyźni, sympatyczni, dowcipni, pełni wdzięku. Uwielbiają rap, szybkie samochody i wieczory spędzane w klubach. Mieszkają w przebudowanej na twierdzę posiadłości w Caldwell, w stanie Nowy Jork. Szefem bractwa jest Ghrom - nieustraszony wojownik i namiętny kochanek. To właśnie historia miłosna Ghroma – jedynego wampira czystej krwi na Ziemi - i młodej dziennikarki Beth jest głównym wątkiem fabuły pierwszego tomu serii. Beth jest córką jego starego druha, ale nic nie wie o swoim wampirzym pochodzeniu. Zostaje jednak wciągnięta w wir walki i Ghrom musi postawić na szali wszystko, by ratować ukochaną..."
Pierwszy tom kultowego cyklu powieściowego J.R. Ward – amerykańskiej pisarki, która od paru lat gości na czołowych miejscach amerykańskich i europejskich list bestsellerów.
Wampirza tematyka nie odstępuje nas nawet na krok, a coraz więcej serii wydawniczych traktuje o tym interesującym i w zasadzie już nieco przerysowanym gatunku nocnych drapieżników. Lecz czy nadal możemy sięgać po literaturę paranormal z nadzieją, że napotkane wampiry nas zainteresują i wzbudzą emocje?
Najpierw poznajemy Hardhy’ego, wampira o wysokiej pozycji i dobrych kontaktach. Hardhy potrzebuje pomocy i musi się w tej sprawie zgłosić do najważniejszego w Bractwie wampira – Ghroma. Bowiem tylko Ghrom ma moc, która może ocalić półwampirzą córkę H. I ułatwić jej przemianę, jeśli taka nastąpi. Ale Ghrom nie zamierza dać się wciągnąć w tę historię i odmawia, jak przystało na wrednego, niebezpiecznego i upartego władcę wampirów.
Tymczasem Beth, główna bohaterka powieści, właśnie kończy pracę – jest dziennikarką – i wraca późną porą do domu. Niestety wtedy zostaje zaatakowana przez dwóch chłopaczków, którzy mają wobec mniej konkretne, obrzydliwe plany. Lecz Beth udaje się uciec przed nimi. W końcu postanawia poinformować o zdarzeniu swojego kolegę policjanta i w tym samym czasie dostaje wezwanie służbowe do miejsca, gdzie wybuchł samochód. Policja stara się odkryć, co się stało, a Beth ma napisać o tym artykuł.
Lecz wydarzenia – te związane z wybuchem tajemniczego auta, jak i wszystkie nawarstwiające się problemy – mają wspólny mianownik. A opowieść nabiera rozpędu, kiedy dochodzi do spotkania między Beth i Ghromem. I dopiero wtedy można mówić o prawdziwym tornadzie.
Bractwo Czarnego Sztyletu to seria książek traktujących o zrzeszeniu wampirów, które ma walczyć o swoją ginącą rasę. W skład Bractwa wchodzi kilku potężnych, niebezpiecznych wampirów, których należy się niewątpliwie bać. Autorka stara się ubrać ich jak najgroźniej, wystylizować na przerażające potwory, które samym spojrzeniem mają zmrozić wroga do szpiku kości. Duża ilość wulgaryzmów powinna przybliżyć nam charaktery tych postaci, zainteresować jednocześnie niedostępnością, jaka bije od wampirzych sylwetek. Lecz czy to się sprawdza?
Osobiście muszę przyznać, że liczyłam na kawał dobrej lektury. Ba!, w ciemno kupiłam tę książkę, sugerując się wieloma pozytywnymi opiniami. W końcu miałam okazję przekonać się na własne oczy, czy Mroczny kochanek naprawdę potrafi wciągnąć i rozpalić zmysły. I co z tego wyniknęło? Nic.
Na początek weźmy się za narrację. Trzecioosobowa, jest pisana przez narratora wszechwiedzącego, który na zmianę opisuje wydarzenia z różnych punktów widzenia. Rozdziały są logicznie podzielone, lecz w każdym z nich autorka potrafi kilkakrotnie zmienić punkt obserwacyjny, co każe nam „przerzucać” się z bohatera na bohatera i na nowo wczuwać się w opisywane zajścia. Język jest prosty, obfitujący w kolokwializmy i przekleństwa, co odbiera dziełu charakteru. W dodatku na samym początku książki zostajemy zasypani przez szereg definicji odnoszących się do wampiryzmu i słownictwa, jakiego sami byśmy nie zrozumieli. Dobry pomysł, lecz takie definicje należałoby albo umieszczać w przypisach końcowych, albo w tekście. Zasypywanie czytelnika od razu taką ilością pojęć odbiera klimat i może nawet zanudzić.
Ogromny, wręcz gigantyczny minus to tłumaczenie. Imiona, z którymi spotykamy się w treści dzieła, nie mają nic wspólnego z oryginałem. Ghrom, Furiath, Zbihr? CO to ma być?! Oczywiście inwencja twórcza tłumacza, niestety całkowicie zbędna. Oryginalne imię głównego bohatera to Wrath. I brzmi naprawdę o niebo lepiej!
Kreacja bohaterów jest powierzchowna. W zasadzie o głównej bohaterce za wiele się nie dowiedziałam ponadto, iż wystarczyło, by raz spojrzała na wampirzego nieznajomego, a już jej się robiło mokro w majtkach. Przykre, ale prawdziwe i tylko w ten, pasujący do języka powieści sposób, mogę Wam pokazać owy istotny defekt. Postać Ghroma i jego braci natomiast jest przerysowana. Dwumetrowy, barczysty wampir w skórach, słuchający rapu, o spojrzeniu mogącym zabić przeciwnika na miejscu? Banał. I niestety ani trochę mnie nie przekonuje.
Książka ogranicza się do seksu i walk, w zasadzie większej głębi tu nie odnalazłam. Wiadomo, to romans, ale nikt nie powiedział, że romans nie może mieć głębi. Dzieła pani Ward często porównuje się do Kenyon, lecz ja się z tym zupełnie nie zgadzam. Sherrilyn potrafi w swoją historię wpleść pewne idee, które przemawiają do czytelnika, a tym samym stwarza głębokie i pełne barw wydarzenia i postaci. Ward po prostu napisała książkę o seksie z krwiopijcą, który na domiar złego wcale seksowny nie jest.
Jedynym plusem dla powieści jest tajemniczy, klimatyczny początek i... okładka. Muszę przyznać, że ma nastrój i przyciąga spojrzenie, choć im dłużej się jej przyglądam, tym bardziej się zastanawiam nad dziwnym ułożeniem lewej ręki przedstawionego mężczyzny. Ale to prawdopodobnie tylko moja upierdliwość, więc ten akapit możemy pominąć.
Reasumując, miałam wielkie nadzieje względem tej „bestsellerowej” powieści, lecz srodze się zawiodłam. Muszę przyznać, że w kilku momentach po prostu kartkowałam książkę, czytając co większe fragmenty. Pod koniec byłam zupełnie zniesmaczona i uznałam, że to kolejny schemat, powtarzany wciąż i wciąż w wielu publikacjach. Ogromny minus. Plusem może natomiast być forma kreacji - bądź co bądź, nawet jeśli do mnie nie przemówiły, to jednak mamy tu styczność z nowymi wampirami, innymi niż te, jakie spopularyzowano poprzez modę na dzieło Stokera, czy - abstrahując od etymologi słowa wampir - twórczość pani Meyer. Dlatego też rozumiem, że powieść może się podobać, bo to taka lekka lektura na raz, jeśli ktoś po prostu chce spędzić czas z niewymagającym paranormalem. Dla mnie ocena dla książki to 4/10. Osobiście polecam tylko wtedy, kiedy już naprawdę nie macie nic innego do czytania.