Prolog
Jestem tutaj z powodu chłopaka.
Nazywał się Reeve Maxfield i bardzo go kochałam. Kiedy umarł, nikt nie wiedział, co ze mną począć. W końcu, prawie po roku, zdecydowano, że najlepiej będzie przysłać mnie tutaj. Gdybyście zapytali personel lub nauczycieli, powiedzą, że jestem tu z powodu „utrzymujących się skutków urazu psychicznego”. Takich słów użyli moi rodzice, wypełniając wniosek o przyjęcie mnie do ośrodka Wooden Barn, który opisano w katalogu jako szkołę z internatem dla „nadwrażliwych, bardzo inteligentnych” nastolatków.
W rubryce „Powód złożenia wniosku o przyjęcie do Wooden Barn” rodzice nie mogli napisać „z powodu chłopaka”.
Ale taka jest prawda.
Kiedy byłam mała, kochałam mamę, tatę i mojego brata Leo, który chodził za mną wszędzie i mówił: „Jammy, poczekaj”. Podrosłam i w drugiej klasie gimnazjum zakochałam się w nauczycielu matematyki, panu Mancardim, mimo że moje zdolności matematyczne były zdecydowanie ponżej normy.
– O, proszę, Jam Gallahue. Witamy – mawiał pan Mancardi, kiedy wpadałam na pierwszą lekcję spóźniona, niemal prosto spod prysznica, z mokrymi włosami, których końcówki czasem zamarzały w zimie jak gałązki. – Cieszy mnie, że zechciałaś do nas dołączyć. – Nie mówił tego złośliwie. Myślę, że naprawdę się cieszył.
Zakochałam się w Reevie tak bardzo, jak nigdy przedtem w całym moim piętnastoletnim życiu. Kiedy go poznałam, wszystkie moje wcześniejsze uniesienia nagle wydały mi się przeciętne i drętwe. Zdałam sobie sprawę, że są różne poziomy miłości, podobnie jak poziomy matematyki. Na końcu szkolnego korytarza, w sali do Matematyki Zaawansowanej, siedziała grupka geniuszy, dzieląc się najnowszymi plotkami na temat równoległoboków. Tymczasem na Matematyce dla Tępaków u pana Mancardiego wszyscy byliśmy zdezorientowani, pogrążeni w matematycznej mgle, i z półotwartymi ustami gapiliśmy się na – o, ironio – interaktywną tablicę.
Zupełnie nieświadomie przebywałam w miłosnej mgle, a potem nagle zrozumiałam, że istnieje coś takiego jak Miłość Zaawansowana.
Reeve Maxfield był jednym z trzech uczniów drugiej klasy, którzy przyjechali na wymianę. Postanowił odpocząć od swojego życia w Anglii, w Londynie – jednym z najbardziej ekscytujących miast na świecie – i spędzić semestr na przedmieściach Crampton w New Jersey, gdzie zamieszkał z nudnym, wesołkowatym osiłkiem Mattem Kesmanem i jego rodziną.
Reeve byłinny niż chłopcy, których znałam – wszyscy Alexowie, Joshowie i Mattowie. Nie tylko ze względu na imię. Wyglądał zupełnie inaczej: smukły i przygarbiony, ubrany w modne, obcisłe czarne dżinsy, zsuwające się ze szczupłych kości biodrowych. Przypominał mi muzyka jednego z brytyjskich zespołów punkowych z lat osiemdziesiątych, które mój ojciec wciąż uwielbia. Trzyma ich płyty w specjalnych plastikowych okładkach, ponieważ jest przekonany, że jeszcze będą dużo warte. Kiedyś znalazłam na eBayu jeden z ulubionych albumów taty i okazało się, że ktoś licytował go za szesnaście centów. Z jakiegoś powodu chciało mi się płakać.
Okładki albumów mojego ojca zwykle przedstawiają grupkę ironicznie spoglądających chłopaków, którzy stoją na rogu ulicy i wygłupiają się. Reeve bardzo ich przypominał. Jego ciemnobrązowe włosy wiły się wokół bardzo bladej twarzy. Mówił, że w Anglii nie ma słońca.
– Naprawdę? W ogóle? Zupełna ciemność? – zaśmiałam się, kiedy upierał się, że to prawda.
– Właściwie tak – odparł. – Cały kraj jest jak wielki, zawilgotniały dom, w którym nie ma prądu. I wszyscy mają niedobór witaminy D. Nawet królowa. – Wszystko to mówił z poważną miną i charakterystyczną chrypką. Nie mam pojęcia, co ludzie myśleli o nim w Londynie, gdzie brytyjski akcent jest czymś zwyczajnym, ale dla mnie głos Reeve’a brzmiał jak rozpalona zapałka, która zbliża się do kawałka delikatnego papieru i wybucha cichym płomieniem. Chciałam go słuchać w nieskończoność.
Nie mogłam oderwaćod niego wzroku: blada cera, brązowe oczy, rozwiane włosy. Przypominał mi długą probówkę, na której szczycie zawsze coś bulgocze, ponieważ w środku zachodzi jakiś ciekawy proces.
Porównałam Reeve’a Maxfielda do matematyki i chemii, ale jedynym przedmiotem, który naprawdę miał dla mnie znaczenie, był język angielski. Nie zajęcia w szkole Crampton Regional, tylko lekcje, na które uczęszczałam dużo później – w ośrodku Wooden Barn w Vermoncie, kiedy Reeve’a już nie było, a ja nie potrafiłam dalej żyć.
Z niezrozumiałego dla mnie powodu znalazłam się w gronie pięciu uczniów zapisanych na zajęcia zatytułowane „Specjalne zagadnienia z literatury angielskiej”. Nigdy z nikim nie rozmawialiśmy o tym, co działo się na tych lekcjach. Oczywiście, wszyscy cały czas o tym myśleliśmy, i przypuszczam, że będziemy o tym myśleć do końca życia. Wciąż niezwykle zdumiewa i dręczy mnie fakt, że gdybym nie straciła Reeve’a, gdyby nie wysłano mnie do tej szkoły z internatem i gdybym nie należała do grupy pięciorga uczęszczających na specjalne zagadnienia z literatury angielskiej „nadwrażliwych, bardzo inteligentnych” nastolatków, których życie z różnych przyczyn legło w gruzach, nigdy nie dowiedziałabym się o Belzharze.
Rozdział 1
– Jezu, Jam, wstawaj już! – niecierpliwi się moja współlokatorka, DJ Kawabata, emo-dziewczyna z Coral Gables na Florydzie, mająca – jak to ogólnikowo nazywa – „problemy z jedzeniem”.
Stoi nad moim łóżkiem, a jej czarne włosy zwisają tuż nad moją twarzą. Dzięki DJ nasz pokój jest jak wyspa skarbów z ukrytymi przekąskami: lukrecja, batoniki musli, opakowania rodzynek, a nawet butelka keczupu dziwnej marki – chyba Hind (producenci pewnie wierzą, że ludzie kupią go przez pomyłkę). Wszystko jest strategicznie umiejscowione i czeka na „sytuacje kryzysowe”.
Mieszkam w ośrodku Wooden Barn dopiero drugi dzień i nie zaobserwowałam jeszcze takiej sytuacji, ale moja współlokatorka zapewnia, że nadejdą
– Zdarzają się co jakiśczas – oświadczyła, wstępnie przygotowując mnie na uroki dzielenia z nią pokoju. – Zobaczysz syf, jakiego nie widziałaś nigdy wcześniej. Ale nie bój się, nie dosłownie. Nie jestem całkowicie stuknięta.
Bycie „całkowicie stukniętą” nie gwarantuje wstępu do ośrodka Wooden Barn. To nie jest szpital i bardzo sprzeciwiają się tu podawaniu leków psychiatrycznych. Zamiast tego podkreślają, że szkolne doświadczenia mają zbliżyć ludzi do siebie i pomóc im w leczeniu.
Nie wierzę w to. Nie ma tu nawet dostępu do Internetu, co jest po prostu okrutne. Konfiskują też telefony. Są dwa przestarzałe automaty telefoniczne – po jednym w budynku dziewczyn i chłopców. Nie ma Wi-Fi, więc na laptopach można pisać wypracowania, ale nie da się niczego wyszukaćw sieci. Można słuchać muzyki, ale masz pecha, jeśli chcesz ściągnąć nowe kawałki z Internetu. Jesteśmy odcięci od świata i nie ma to żadnego sensu, bo i tak wszyscy w tej szkole są już w jakiś sposób wyizolowani.
Mimo że nikt nie mówi tego wprost, ośrodek Wooden Barn jest czymś pomiędzy domem, szpitalem i zwykłą szkołą. Jest jak wielki liść lilii wodnej, na którym możesz się na chwilę zatrzymać, zanim zdobędziesz się na żabi skok z powrotem do normalnego życia.
DJ mówiła, że wcześniej przebywała w specjalnym szpitalu dla osób z zaburzeniami odżywiania. Leczyły się tam wyłącznie dziewczyny, a pielęgniarki, ubrane w pediatryczne fartuchy ze słodkimi pieskami lub misiami panda, ciągle je ważyły. Czasem karmiono je za pomocą sondy pokarmowej, jeśli za bardzo schudły.
– Raz mi się to zdarzyło – powiedziała DJ. – Jedna z pielęgniarek trzymała mnie, opierając cycki na mojej twarzy, i kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam jedynie ocean malutkich golden retrieverów.
DJ mieszka w Wooden Barn już dwa lata. Tego ranka, pierwszego dnia zajęć, stoi nade mną, a jej włosy opadają na moją twarz jak zasłona. Chcę, by dała mi święty spokój, jednak nie odpuszcza.
– Jam, przegapiłaś śniadanie – oznajmia rodzicielskim tonem. – Czas iść na lekcje. Co masz najpierw?
– Nie mam pojęcia.
– Nie sprawdzałaś planu?
– Nie.
Przyjechałam dzień wcześniej z rodzicami i Leo. Podróż trwała sześć godzin. Moja mama płakała przez całą drogę, udając, że to alergia, a tato z dziwnym przejęciem słuchał radia.
– Dzisiaj – powiedziałkobiecy głos w radiu – poświęcimy całą audycję głosom osób prześladowanych przez talibów.
Tato zrobił głośniej i w zamyśleniu kiwał głową, jakby to była najbardziej fascynująca audycja na świecie, a mama zamknęła oczy i płakała. Nie z powodu osób prześladowanych przez talibów, ale przeze mnie.
Mój brat Leo byłpo prostu sobą. Siedziałobok mnie i wciskał przyciski na małym upapranym ekranie konsoli.
– Hej – rzucił, kiedy przeszedł na kolejny poziom w swojej grze i zorientował się, że na niego patrzę.
– Hej.
– Bez ciebie w domu będzie do bani.
– Lepiej się przyzwyczaj – oświadczyłam. – Nasze wspólne dzieciństwo w zasadzie się skończyło.
– Nie mów tak.
– To prawda. Potem w końcu jedno z nas umrze. Drugie będzie musiało iść na pogrzeb i wygłosić mowę – ciągnęłam.
– Przestań, Jam – zaprotestował Leo.
Od razu pożałowałam tego, co powiedziałam, w dodatku nie wiedziałam nawet, dlaczego to zrobiłam. Byłam wciąż w złym nastroju, a Leo nie zasłużył na takie traktowanie. Miał tylko dwanaście lat, zresztą nikt nie dawał mu nawet tyle. Niektóre dzieciaki w jego klasie wyglądały, jakby mogły już mieć dzieci. Leo zaś przypomniał dziecko, które mogliby mieć. Czasem ktoś podstawił mu nogę na korytarzu, ale w zasadzie mu to nie przeszkadzało, bo znalazł sposób, żeby się nie przejmować. Odkąd skończył dziesięć lat, miał obsesję na punkcie gry ARG zatytułowanej „Nocni wędrowcy”, pełnej czarodziejskich kostek, uczniów magii i postaci nazywanych driftlordami.
Do dziś nie wiem, co to jest driftlord. Wtedy nie rozumiałam nawet, na czym polega rzeczywistość alternatywna, ale teraz oczywiście już wiem. Rozumiem też coś, co mój brat wiedział już od dawna: czasem alternatywny świat jest dużo lepszy niż ten rzeczywisty.
– Nie chciałam być niemiła – odezwałam się do Leo.
– Tak wyszło – dodałam.
– Rodzice powiedzieli, że jeśli będziesz się tak zachowywać. Mam nie zwracać na to uwagi, bo...
– Bo co? – W moim głosie było wyczuwalne napięcie.
– Bo dużo przeszłaś – dokończył niepewnie.
Prawie o tym nie rozmawialiśmy. Był taki mały. Nie mógł rozumieć, co przeszłam i co czułam
Rozmowa zmierzała donikąd, więc każde z nas zapatrzyło się w swoje okno. W końcu Leo zamknął oczy i zasnął z otwartą buzią. W samochodzie unosił się zapach farmer-
skich chipsów, które wcześniej jadł. Poczułam żal, gdy sobie uświadomiłam, że mój brat właściwie zostanie jedynakiem. Nie będzie miał normalnej starszej siostry, tylko siostrę tak zdruzgotaną, że musiała przenieść się do specjalnej szkoły w innym stanie, odległym o sześć godzin jazdy.
Rozstanie w Wooden Barn przebiegało w dużym napięciu. Mama próbowała urządzić mi pokój, podczas gdy DJ leżała na swoim łóżku i obserwowała nas z wyraźnym rozbawieniem.
– Pamiętaj, żeby codziennie dać poduszce parę kuksańców. Wtedy wypełnienie będzie równomierne – poradziła mama, kiedy układałam swoje rzeczy w szufladach.
Wyjęłam z walizki słoik konfitury truskawkowej, którą dał mi Reeve, kiedy pierwszy raz się pocałowaliśmy, i przez chwilę trzymałam chłodny szklany pojemnik w ręce. Wiedziałam, że nigdy go nie otworzę. Był prawie jak urna z prochami Reeve’a. Słoik był dla mnie świętością, zamknięcie już zawsze miało pozostać nienaruszone. Umieściłam go w górnej szufladzie komody i starannie przykryłam plątaniną bielizny, biustonoszy i koszuli nocnej z ptaszkiem Tweetym.
– Po prostu w nią uderzaj, Jam. Dobrze? – kontynuowała mama. – Uderzaj w nią jak w zbója, który chciałby cię zaatakować na ulicy.
– Mamo... – mruknęłam.
DJ wciąż nam się przyglądała i nie próbowała tego ukryć. Strasznie mnie denerwowała i nie mogłam uwierzyć, że będę musiała z nią mieszkać.
– Po prostu walnij w nią na dole i po bokach – mówiła dalej mama, pokazując, w jaki sposób mam atakować wielką poduszkę z oparciami (nazywaną „kumplem do nauki”), którą uparła sę mi kupić w sklepie z przecenami jeszcze w Crampton.
(...)
W nowym pokoju pożegnałam się z mamą, tatą i Leo. Wszyscy byli zmartwieni, a ja czułam się pusta w środku i jakby przytłumiona. Potem przesiedziałam w stołówce nad kurczakiem, fasolką szparagową i quinoa, izolując się i nie rozmawiając z nikim, przytłoczona nowymi twarzami i głosami. Potem z trudem przespałam noc. Dziś jest pierwszy dzień zajęć w Wooden Barn, a ja siedzę skulona w łóżku.