„W roku 1823 trzydziestosześcioletni Hugh Glass zaciąga się do oddziału formowanego przez Kompanię Futrzarską Gór Skalistych, który wyrusza na niebezpieczną wyprawę przez dziewicze, niezbadane terytoria. Pewnego dnia zostaje straszliwie poturbowany przez niedźwiedzia grizzly i oddany pod opiekę dwóch ludzi z oddziału – Johna Fitzgeralda, bezwzględnego najemnika oraz młodego Jima Bridgera. Gdy do ich obozowiska zbliżają się Indianie, Fitzgerald i Bridger pozostawiają Glassa na pastwę losu. Co gorsza, zabierają rannemu broń i całe wyposażenie – wszystko to, co dawałoby mu jakąś szansę na samodzielne przeżycie. Opuszczony, bezbronny i wściekły, Glass składa samemu sobie obietnicę, że przetrwa. I że dokona zemsty.”
Trudno nie zauważyć, że wzmożone w ostatnim czasie zainteresowanie powieścią Michaela Punke wiąże się z premierą zagrodzonego Złotymi Globami filmu Alejandro G. Iñárritu o tym samym tytule. I ja sięgnęłam po tę historię ze względu na planowany seans – chciałam móc porównać literacki pierwowzór z filmową adaptacją. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy okazało się, że filmowa wersja historii Hugh Glassa jest tak inna od powieści, a jednocześnie jak doskonałą przeciwwagę dla siebie stanowią oba te obrazy!
Nie czytuję takich książek. Zjawa była więc moim pierwszym spotkaniem z chłodną, pozbawioną romantyzmu i nadmiernego wzruszenia prozą, w której dominuje typowa dla czasów i miejsca rozgrywającej się akcji precyzja opisów oraz realizm i potworność sytuacji, w jakiej znalazł się główny bohater. Kontrastem dla mocnej, sugestywnej historii jest malowniczość i lekkość, z jaką Michael Punke rysuje przez oczami czytelnika obraz dzikich ostępów nieznanych terenów dawnej Ameryki Północnej. Czające się na każdym kroku niebezpieczeństwo i strach o bohatera, którego nie sposób nie polubić i któremu nie sposób nie współczuć sprawiają, że książkę można pochłonąć w jeden wieczór. Autor nie oszczędza naszych nerwów – starając się z dostępnych materiałów historycznych odtworzyć historię żyjącego na początku XIX wieku Hugh Glassa, kreuje pasjonującą opowieść drogi – drogi ku życiu, zemście i odkupieniu. Hugh Glass, pozostawiony – umierający i bez broni – przez swoich kompanów w środku dziczy, poprzysięga zemstę i nie spocznie, nim nie ujrzy na swoich dłoniach krwi zdrajców. Lecz czy to tylko historia o zemście? Niezupełnie. To także historia o harcie ducha. O odwadze. O walce wbrew wszystkiemu. O woli życia ponad wszystko inne.
Michael Punke opowiada o przetrwaniu w dziczy w taki sposób, jakby był jednym z XIX-wiecznych traperów. Jego bardzo przekonująca narracja, nierzadko szokujące, krwawe i wzbudzające nieprzyjemne odczucie opisy walki, umierania, polowań i poszukiwania bezpieczeństwa w miejscu, gdzie nie można czuć się bezpiecznym nawet przez chwilę, zdają się składać na niezwykły, oryginalny poradnik survivalowy. Nie ukrywam, że byłam przerażona i zafascynowana światem, który pokazał mi w swojej książce. Może dlatego więc tak bardzo mnie zachwyciła – surowość tej historii, a przy tym jej prawdziwość pochłonęła mnie totalnie i nie wypuściła aż do ostatniej strony. Wiem, że ta lektura nie każdemu przypadnie do gustu. Z drugiej strony nigdy w życiu nie posądziłabym siebie o to, że zafascynuje mnie historia pokroju Zjawy. Mogę więc powieść Michaela Punke polecić osobom głodnym nowych wrażeń oraz tym, którzy poszukują mocnej, wciągającej historii. Podczas podróży u boku Hugh Glassa nie ma mowy o nudzie!
Original: The Revenant: A Novel of Revenge
Wydawca: Sonia Draga
Data wydania: 2014
Ilość stron: 476
Przeł. Przemysław Hejmej
Moja ocena: 5+/6
The Revenant – reż. Alejandro G. Iñárritu
źródło |
Z obrazem Alejandro G. Iñárritu chciałam zapoznać się od chwili, gdy w sieci pojawił się pierwszy zwiastun filmu. I to nie tylko ze względu na Leonarda DiCaprio, który wcielił się w rolę legendarnego trapera. Coś w tym filmie powiedziało mi – wbrew wszystkiemu, co wiem o samej sobie i o swoim guście – że będzie to seans tak inny, że wręcz dla mnie zaskakujący. I był. W filmowej wersji Zjawy postawiono na pewien romantyzm – liryczny wydźwięk historii Glassa oraz powód, dla którego postanowił zemścić się na zdrajcach ze swojej grupy, jest nieco bardziej złożony od tego w książce. Filmowcy postawili na emocje, podczas gdy Punke w swojej historii skupił się na surowej, męskiej opowieści o przetrwaniu i zemście. Historia z filmu jest bardziej… uduchowiona. Iñárritu stawia na symbole, na uczucia. A jakież uczucie mogłoby być silniejsze od uczucia rodzica do swego dziecka? Zjawa według meksykańskiego reżysera to opowieść o poszukiwaniu ukojenia, o ogromnym bólu i stracie. Filmowa historia Glassa mimowolnie chwyta odbiorcę za serce i sprawia, że z niepokojem obserwujemy jego drogę ku sprawiedliwości, tak pełną niebezpieczeństw i bólu. A jednocześnie nasłuchujemy i obserwujemy. Bo historia – jak wspomniałam – pełna jest symboli. To historia człowieka, który każdym swoim oddechem zaprzecza temu, co wydawało się być tak nieuniknione. Ten oddech właśnie – tak doskonale zaakcentowany w zwiastunach, a później także w filmie – ma ogromne znaczenie. Leniwe, dla niektórych być może nudne kadry, chwile spokoju, jakby zmuszające nas do zadumy, także nie są przypadkowe. Można odnieść wrażenie, jakby Iñárritu chciał nam coś powiedzieć, ale nie robi tego, licząc na naszą refleksję. Podoba mi się to, że – jak na hollywoodzkie kino – w Zjawie nie dostajemy prostych odpowiedzi. Nikt nie wali nas po twarzy oczywistościami, nikt nie mówi nam, jak mamy myśleć i w którą stronę kierować wzrok. Być może dlatego wyszłam z kina tak zachwycona – ten seans mnie nie zmęczył, nie znudził, a wręcz pobudził każdą moją komórkę do odczuwania. I choć film jest tak diametralnie różny od książki, to jednak odnajduję w kinowym obrazie wiele bardzo luźnych odniesień i przekształceń wątków z powieści Punke. I uważam, że warto poznać książkę przed obejrzeniem filmu – choćby dla satysfakcji, że wiemy, jak „było naprawdę”.
źródło |
Na koniec jeszcze dwie kwestie – filmowa kreacja Glassa i muzyka. W internetach aż roi się od memów i życzeń fanów, by Leonardo DiCaprio w końcu dostał Oscara. Czy za postać Hugh Glassa należy mu się takie wyróżnienie? Owszem. Wielu złośliwców powie, że Leonardo nie namęczył się przy swojej roli – nic bardziej mylnego. Choć w grze aktora próżno szukać hollywoodzkiego patosu i przesadnych wzruszeń, potrafił on doskonale wczuć się w rolę człowieka, któremu odebrano wszystko, człowieka, który żyje tylko dla zemsty. Może to kwestia mojej wrażliwości, nie wiem, lecz muszę przyznać, że tak bardzo współczułam bohaterowi, że nie widziałam już Leonarda – widziałam Glassa, człowieka, który naprawdę cierpi. DiCaprio dzięki wykreowanej przez siebie postaci potwierdził, że jest artystą zasługującym na ogromne wyróżnienie, bowiem umiał całym sobą wcielić się w bohatera Zjawy, a wręcz stać się nim.
Oczywiście kilku panów także zasłużyło na wyróżnienie – Tom Hardy doskonale wczuł się w rolę sukinsyna, a Will Poulter – jak na swój młody wiek – naprawdę poruszył mnie swoją kreacją. Brawo!
No i muzyka – tak sprytnie wpleciona w dźwięki natury, w bezkres dziczy, że momentami niezauważalna, a jednak tak inna od „typowych” ścieżek dźwiękowych. Nic w tym dziwnego – twórca OSTa, Ryūichi Sakamoto (ten sam, który skomponował ścieżkę do sławnych Wichrowych wzgórz z 1992 roku) to mistrz niejednoznaczności, tajemnicy ukrytej w dźwiękach i emocji, które potrafią uderzyć w odbiorcę w najmniej oczekiwanym momencie. Zamiłowanie do eksperymentów, muzyki elektronicznej i ambientu, widoczne w twórczości kompozytora, tutaj dają o sobie znać z niezwykłą mocą. Oj tak, muzyka do Zjawy to czysty majstersztyk!
Film dostaje ode mnie maksymalną ilość gwiazdek w serwisie Filmweb.pl
A Leonardo otrzymuje serduszko ;)
PS Jestem bardzo ciekawa, czy wyjdzie reżyserska wersja filmu – kilka scen zostało usuniętych z kinowego hitu, a ja bardzo chciałabym je poznać ;)